Siedzę sobie na własnym skrzypiącym krześle, oszczędnie tańczę samą głową. Stopy podkulone i wciśnięte pod kolana. Mam we krwi całe szaleństwo niedojrzałych kobiet. Zamiast hemoglobiny, najwyraźniej.
Nastrój zawsze zero jedynkowy.
No to postanowiłam sieknąć pseudopodsumowanie tego wywrotowego roku.
Najpierw zdjęciowo, przypadkowo. To, co poniewierało się w rolce z aparatu, nie trafiło na instagram i na co lubię patrzeć czasem.
Moje najlepsze miejsce w biurze, z widokiem wprost na brud. Światło. Moja ulubiona osoba świata. Moja letnia chudość i radość. Domowy i uliczny Berlin. Mgła, za którą uganiałam się jak głupia. Szpital jak z serialu. Ugly is the new pretty. Wiersze. Wieża.
Muzycznie było bardziej niż kiedykolwiek. God bless Spotify.
Podarował mi też niestety takie piosenki, które mi teraz rozdzierają mięsień sercowy na drobne kawałeczki, tak jak się bierze stary bilet i pismo ze spółdzielni mieszkaniowej i dzieli na nieskończone połowy, aż do konfetti, którego nie sposób donieść do śmietnika. Nie chcę ich. Niech przestaną istnieć:
1,
2,
3,
4,
5.
(ale żartowałam, zostańcie)
Co było fajne? Ula, Tola, Luiza i inne dziewczynki z elementarza. Takie dobro. Nieskończona ilość pysznych rzeczy, tortów bezowych, prosecco, kilometrów na rowerze. I te wszystkie miasta, które udało mi się zobaczyć jesienią. Zawsze chciałam podróżować jesienią i proszę, jak wybornie. Smaga Cię po twarzy zagraniczny wiatr.
A co niefajne? Takie tam. Nieczułe plecy. Niedotrzymane obietnice. Niecałowanie. Czasem specjalnie nie rozglądam się w lewo prawo lewo na przejściu dla pieszych, tylko zaciskam zęby i idę.
A co zasługuje na oddzielny punkt? Że wygrzebałam się ze strefy
Boże, skąd się bierze wesołość (oprócz tabletek)? Czy z cytrynówki lubelskiej (moja jedyna styczność z dawnym landem) wychylanej w lepkim barze dla miłośników gier fantasy? Czy z zachwyconego spojrzenia (jeśli nie należy do menela albo człowieka o twarzy nożownika, to zawsze poprawia stan rzeczy)? A może troszeczkę z tego, że jest późno w nocy, a Ty nic nie musisz?
Taki krótki jest ten fragment życia w którym człowiek nic a nic. Bałagan nikogo jeszcze nie zabił, chociaż moja mama uważa inaczej. Niewyspanie, ciasto na obiad, marnowanie czasu, pisanie zamiast spania - też. Samotność - chociaż to złe słowo, jak nazwać fizyczne bycie samą? - albo Cię leje po twarzy, albo wyrzuca w górę i czym tu się smucić. O dziwo, przeludziowałam się trochę. Osiem godzin w pracy rozkosznie jest odreagować niepatrzeniem na nikogo, doczytywaniem zaczętej z rana opowiastki i dosłuchaniem playlisty tygodnia. Schowaniem głowy w szalik. Moje łóżko ma metr czterdzieści szerokości i to jest bardzo jednoosobowy wymiar.
Myśl o tym, że kiedyś będę w dorosłej rzeczywistości i będę robić swoim dzieciom kanapki do szkoły... jest tak odległa, że aż niepołączona z teraźniejszością. Jeszcze w styczniu znalazłabym jakąś niteczkę. Twarze chociaż mogłabym sobie wyobrazić. Dziś jestem jeszcze bardziej niedorosła. Wcale mi z tego powodu nie jest smutno.
Co będzie teraz? Za trzy dni Wigilia, a potem przyjedzie ktoś, obok kogo dobrze jest się budzić ;-) i będzie dobrze.
Tęsknię za swoim rowerem.
I za sobą samą z początku lata.
Tęsknię za kimś, kogo nigdy nie było. Głowo, coś Ty narobiła. Masz czas do końca roku, się zebrać do kupy. Potem powiem tacie, babci powiem, oni wszyscy myślą, że ja jestem mądra, a ja wcale nie jestem, to się kiedyś wyda, bankowo bez kitu się wyda. Świecić oczami będę. OGARNIJ SIĘ. Ogarnij.
Takie tam, z potrzeby palców.
W końcu... na pewno. Co najmniej od razu.