czwartek, 14 października 2010

Jestem przeziębiona. Od poniedziałku do wczoraj miałam przeziębioną lewą stronę ciała, a od dzisiaj przeziębiona jest prawa. Prawa dziurka w nosie udaje że jej nie ma i bezwstydnie ignoruje acatar fast który smakuje jak coś wyciśniętego z sosny. Ponadto, ktoś zaorał mi gardło. Radełkiem powycinał piękne ludowe wzory których nie widać w lustrze, gdy człowiek wypnie migdalki, ale które czuć gdy budzi się wzdycha i przełyka ślinę, warunki konieczne by jakkolwiek zacząć dzień. Co za ohyda i paskuda, każdemu przeziębieniu powinna towarzyszyć jakaś krwawiąca wysypka, bo w autobusie nie widać CZUCIA SIĘ ŹLE. A po staruszkach widać starość, i to one mają prawo siedzieć a ja mam prawo wisieć na uchwycie i kulić łopatki żeby dreszcze powstrzymać i nos chować w zielony szalik żeby charczący dziad nie nacharczał mi do nosa ani w gardłowe wzorki jakimś swoim starczym wirionem. A ten charczy i charczy a ja wisze i wisze. Cały autobus rzęzi i siąka i smarka. Powietrze gęste od cząstek które były w cudzych ustach płucach nosach i bóg raczy wiedzieć gdzie jeszcze. Ale nie moge jechac rowerem, bo rower mi to zrobił. Rower jest piękny i brzydki zarazem, biało fioletowy. Ma białe boki opon, biały dzwonek, białe siodełko, białą owijkę na kierownicy, białą osłonę na łańcuch nieco połamaną i będzie miał biały koszyk, w który wplotę kwiatki skazane na kradzież. Ma fioletową ramę która spódnicy nie straszna. I wbrew pozorom jest dla dorosłych. Jadąc radośnie na uczelnię w dzień poniedziałkowy, zdjęłam futrzaną czapę i wiatr momentalnie przywiał wirion, zasadził i poleciał dalej. No i jestem tu gdzie jestem i tym czym jestem czyli wielkim ząbem czosnku połówką cytryny herbatą mlekiem i miodem w prześlicznych trędi owędi koralach z aspiryny. Żałość.

Ogłaszam też wielki konkurs na temat mojej pracy magisterskiej. Obszar zagadnień: psychologia pracy/reklama/pr/hr/chujwi. Nie chce pisać. Ale i chce napisać dzieło. Moda na entuzjazm magisterski dawno przeminęła. Ale kto wymyśli coś super, dostanie największą czekoladę jaką znajdę w sklepie. Dostanie swoją figurkę naturalnych rozmiarów, czekoladową. Pleh.

Paryż dorzucę jak zapanuje jeszcze większa sromota.
Jedzmy i tyjmy od tego wszyscy.

Cinnamon rolls. Kardamon jest idiotycznie drogi:/

Sałatka roku. Jak można się domyślić, burak gruszka orzech feta. Orzech to potęga, dochodzę do wniosku.

Opadnięte ręce. Pogodo, zostań taka do wiosny. Łydki, schudnijcie. Koronkowa kiecko, trwaj.


Czy ktoś na tym świecie prócz mnie zna zjawisko zimnego katarowego gardła? Gdy krople śluzówkę w nosie poluzują tak bardzo, że każdy oddech owiewa owo gardło? Dokuczliwe.
Dozo.

środa, 6 października 2010

Oh jaki dziś dziwny dzień. Wszyscy mnie znają i rozmawiają ze mną. Może to dlatego, że zajęłam ogólnoświatowe zasoby zdjęciowe sieci Internet, wrzucając na facebooka sete zdjęć z wiadomo jakiego miasta mych marzeń i snów. Jakaś miła dziewczynka która je widziała u znajomej znajomej napisała mi maila że dziękuje i że śliczne. Jestem wyłechtana za wszystkie czasy, wierze we wszystkie komplementy. Co więcej! Dziś na uczelni odnalazła się zagubiona dawno temu w czasoprzestrzeni gładkowłosa niewiasta o wdzięcznym imieniu Agatka i powiedziała mi że ZNA MOJEGO TAJNEGO BLOGASKA. Jestem w szoku. No i pozdrawiam oczywiście!

No i co tam jeszcze...jestem ogólnie zdruzgotana powrotem na uczelnie. Jeśli ktoś nadąża za super hiper nowym gadżetem twitterowym, to wie, że mam na przykład zajęcia z wielkim inkwizytorem hogwartu. Który ma palce jak nogi kurczaka za ladą w mięsnym, blade grube świecące i z pazurami. Opierścienione. Który wzdycha i przewraca oczami, kiedy już są otwarte. Który powinien sie zająć nauczaniem początkowym, bo jedynie przedszkolak jest w stanie podekscytować się na dźwięk tego głosu. Bożesz Ty, chroń mnie. Poza przerażeniem towarzyszy mi też uczucie zażenowania i znudzenia. Wszechznudzenia. Też mi nowość.

Kontynuując temat Paryża :> bo napewno nikt jeszcze nim nie wymmiotuje! Pozostałe dni nie były tak zorganizowane, ani aż tak zdjęciowe. Foty te same co na facebooku, więc ludzie których znam z imienia i nazwiska mogą oszczędzić sobie czasu, skoro już wczoraj przez nie przebrnęli ;)
Dzień trzeci zaczęliśmy na placu bastylii i poszliśmy w kierunku dzielnicy łacińskiej (ooo miłość dzielnicowa).

Institut du Monde Arabe. Cały w stalowych soczewkach które regulują dopływ światła do wnętrza. Od razu po zamontowaniu się popsuły, no taki żarcik od losu;)


Po przejściu na stały ląd natknęliśmy się na uroczy sklepik z cukierkami z różnych rejonów francji, uprzejmy pan pozwolił obfocić, no więc świadomi wszelkich zasad psycho jakie nami kierowały, ulegliśmy też obecnym tam kaloriom. Pięć czekoladeczek kosztowało ponad 6 euro, co tłumaczyliśmy sobie potem przez pięć godzin że przecież wakacje że oj trudno, acz nasze polskie biedne serca cierpiały.



Targ Mouffetard. Moje serce biło z podekscytowania na widok niesamoowitej ilości SERAAA. Raj.


No i dalej. Stopy omdlałe. Panteon. Champs Elysees zupełnie nie podniecające, no ile można patrzeć na szmaty z sieciówek. la defense, dzielnica biznesowa, zupełnie fantastyczna dla mieszkańców polski wschodniej ;) Plac concorde i szaleńczy bieg w poprzek pięciu pasów ruchu na wielkim rondzie bo migać ma wieżyczka po raz pierwszy.












Już mi się nie chce przeglądać tych zdjęć. Kolą. Niech mnie ktoś zmobilizuje do PORZĄDNEJ PRACY nad francuskim. Plany na jutrzejszy uroczysty wolny dzień to odsypianie dzisiejszej szóstej rano, może gossip girl, obowiązkowo te wszystkie odmianki liczebniczki i słóweczka. Marzenie małe: cinnamon buns. Marzenie duże: zniknąć stąd.