Cukier puder.
Roztkliwia mnie i jest uniwersalną szczęśliwością. Na jagodach,
na naleśniku, na racuchu w Wigilię. Na naleśniku najbardziej, błyszczącym od
masła, robiła takie babcia i faszerowała je serem z rodzynkami. Smażyła już złożone w trójkąty i kładła na
kołderce z waniliowego cukru i przysypywała właśnie pudrem. Zjadałam takie
cztery. Zobaczyłam ten cukier puder, jak wyfruwa z pudełka na moje jagody w kubeczku i zatęskniło mi się do pisania. Nie to żeby konkretnymi słowami, tak
po prostu do wypisywania tego, co zgrzyta, mimo że to przecież takie nieważne
chybotliwe problemy.
Po śniadaniu zaległam w szarej, szeleszczącej kołdrze
(jednolorowa pościel to moja nowa ulubiona dorosła wersja łóżka) ze Zwykłym
Życiem, książką Breakfast Bible, nowym Kukbukiem (to tak bardziej z obowiązku,
odkąd go tworzę, o ironio, nie jestem na bieżąco), Spitzbergenem z wydawnictwa
Czarne (którego księgarnię obrabowałam jakiś miesiąc temu, po strasznie
sztucznym wywiadzie, który przyszło mi prowadzić z szefową tajskiej restauracji
koło Placu Zbawiciela – księgarnia miała spełnić rolę ryżu na mleku i swetra,
czyli kojącą) i komputerem. Zaczęłam czytać Polę Paris od podszewki sprzed
dwóch lat i zrobiło mi się smutno. Bo. Chęć pisania pojawiła się razem z
przerażeniem, że nijakość i kopia. Wszystko kalka, każdy mówi cudzymi słowami,
nic nie wymyślił sam, oprócz siebie samego, złożonego z puzzli, albo może to tylko ja. Nie wiem i wprawia mnie to w
drżenie. Nawet teraz nie słyszę w swoich słowach swojego głosu i nie wiem jak
on brzmi w ogóle, który to był ten mój całkiem? Ten o cierpieniach młodego
Wertera czy o kpieniach lubelskiego studenta? Nie pamiętam. Może tylko przy
niedzieli.
Pola Paris twierdzi, że jak można nie lubić niedziel, a ja
właśnie za to ich nie lubię, że już jutro trzeba będzie coś musieć i ta groza
mi promieniuje już na dziś. Mam wpisane w jestestwo martwienie się na zapas i
właśnie teraz to się wydarza: nie napisałam tekstów w piątek a tym bardziej
dziś (vide szara kołdra), im więcej ich nie napisałam, tym więcej suchych
pestek po morelach poniewiera się po stole. Wpadłam w obsesyjno-kompulsywny
nastrój wobec bobu. Zjadłam pół czekoladowej wedlowskiej choinki, która nawet
nie była dobra. Oraz pół papai, która smakowała jak Porto w grudniu i przy której trochę się wstydziłam zdrady polskich owoców lata. Nadal pusto. Powiem to na głos, na litery: dziennikarstwo kulinarne odebrało trochę radości z jedzenia, bo gdzie miejsce na równowagę praca życie? Zaburzenia
odżywiania ciągle na tapecie. Zaburzenia tożsamości dziś, bo niedziela, bezruch
wymarzony znowu okazał się być brzemieniem. Upiekłabym ciasto, ale jestem na
nie zbyt pojedyncza i żarłoczna. Niech no już zacznie lać, a najlepiej niech
przyjdzie jesień. Dobrze, że nikogo tu nie ma.