środa, 18 lipca 2012

Skoro liczba wyświetleń poprzedniej notki przekroczyła 500 (marnie, ale równo) to z czystym sumieniem mogę dodać nową. Ale też dlatego, że muszę znaleźć coś do roboty, by nie brudzić rączek magisterką. I dlatego, że dzięki anonimowemu komentarzowi przeczytałam dziś cały blog Fretki i czuję się zainspirowana. Zawsze jak czytam bloga kogoś kto (fajnie) pisze co kilka dni myślę sobie: oh jakby to było pięknie. Przepiękni byśmy byli. Szkoda tylko że czuję się teraz jak kopiara. Małpa małpuje, nic innego nie potrafi. Każdy kogoś kopiuje, tylko pół biedy jak to ktoś z zagranicy czy też innej warstwy społecznej, najgorzej kopiować równego sobie a jeszcze bardziej najgorzej gdy on to zobaczy. Ten równy. Pierwszy. Fak, znowu druga.

Nic nowego na szeroko pojęty temat egzaltacji nie stworzyłam, to taka raczej wtyczka pamiętnikarska. Z kategorii 'blogi osobiste'.

No więc dwa tygodnie przesiedziałam na dupsku rozdmuchując czarne chmury wiszące nad mym łbem. Dwa tygodnie miną w piątek. Dwa tygodnie temu (licząc od piątku, no mówię) przekonywałam się - jezu kupa czasu, zdążę ogarnąć! Bo w piątek moja promotorka idzie na urlop, a że nie należy ona do ułatwiających komukolwiek życie, to najpewniej cokolwiek jej wyślę po tym dniu (lub nawet tego dnia, przecież kto normalny w ostatni dzień pracy wykonuje jakieś czynności) przeczytane zostanie we wrześniu. No bo przecież nie na urlopie. Nie na wywczasach. We wrześniu, a przecież jeszcze trzeba trochę czasu na krzyki i wykłócanie się, na awantury całonocne emailowe, na miliards rzeczy. I między tym miliardsem rzeczy czai się obrona, która musi być odbębniona do końca września. Podobno nie ma takiego dedlajnu którego nie da się przesunąć. Podobno nie było jeszcze przypadku, żeby ktoś się nie obronił, ba, nigdy nie zdarzyła się trója. Podobno promotorzy przy końcówce ułatwiają. Na pewno nie mój. Mój to szatan. SZATAN. No. Więc jutro (dla kłótliwych informacja: dla mnie dzień zaczyna się wtedy, kiedy jest jasno i kiedy wstaję, nie sekundę po północy - ta reguła obowiązuje tylko w urodziny) życzliwa koleżanka, która już się obroniła, przyjdzie do mnie i mi pomoże, skopiuje się to i owo, przeinaczy, sformatuje. Ameryki nie odkryje. Żenadę uniwersytecką podkarmi.
A w czwartek (o ile w środę praca zostanie skończona, innego scenariusza w zasadzie nie przewiduje :() muszę się spakować. Nie brzmi to nawet w połowie tak groźnie jak powinno - muszę się spakować na NIE WIADOMO ILE DNI. Od 2 do 11. W mały plecak. Nie wiem nawet jaka będzie pogoda za jedenaście dni. Nie mam się w co ubrać. Nie mam pieniędzy. Ale wszystko to nieważne, bo w piątek mam rozmowę o staż który mógłby obrócić me nudne kołdrzane życie żarłoka w ekscytujące życie stażystki w dużej agencji. Yep. Dyg dyg.
A za miesiąc będę w Tokio z moją najlepszą  przyjaciółką (tak, nadal jesteśmy razem, więc jeśli ktoś planował wskoczenie na moje miejsce...sorry.). No nie brzmi to źle.
Cały dzień chodzi mi po głowie dźwięk. Macie tak? Mnie się zdarzają prześladujące słowa, ale dziś to jest dźwięk. Jak robią buziami psy we Francji (i francuskiej części Szwajcarii). JUF JUF (z wąskoustym U, które wymusza skupione sepleniące F). To powinno zacząć coś znaczyć, takie jakieś smaczne. Na przykład...juf, ale jestem padnięta! Juf, zapomniałam gaci na zmiane.
Juf mać, nie mam siły ochoty motywacji mózgu bezmózgu na napisanie ostatnich kilku stron magisterki.






Fotki dla zafrasowanych, że nie wiedzą jak skomentować. Miłość blednie proporcjonalnie do czasu oczekiwania na moje buty do biegania, książki i portki.Nie no, nie blednie. Przecież dobrze znam zjawisko chaosu :)

Aha, moja druga Piana, gdyby ktoś na Twitterze nie zauważył. Czy Piany nadają się żeby je wydrukować i pokazać jako moje talenta? :( No bo ja już nie wiem. Nikt na słowo nie uwierzy, że umiem pisać (co też jest w mojej głowie dyskusyjne i siedzi nieudacznik szatan, pewnie dziad po kądzieli promotorki, oraz złoty anioł trzymający pęk narcyzów).

Kciuczki całą środę i dam radę. 




niedziela, 8 lipca 2012

Noc.
Mokra sukienka oblepia Ci nogi. Trzydzieści stopni o dwudziestej drugiej, więc absolutnie Ci to nie przeszkadza. Nie przeszkadza to też kierowcy, w którego samochód wsiąka ta woda. Kierowca i jego żona siedzą przed Tobą i kiwają głowami do "muzyki świata", co rusz to innej, afrykańskiej na przykład, albo takiej rodem z budki z kebabem. Kiwasz głową i Ty i podrygujesz calutka bo byś potańczyła, bo masz we krwi wino i zabójcze bąble smutkoradości, zdradliwe, bo wyciskające łzy. Ale chowasz je w ciemności i jednocześnie nie możesz wyprostować ust, tak Ci cudnie. Nagle komuś się przypomina zabawna historyjka z przyjęcia u ambasadora niczym z reklamy ferrero rocher i już wszyscy możemy o tym pochichotać. Dzieciom kiwają się głowy, ale impreza trwa, taka nawet ze śpiewaniem. Dorosłość i posiadanie dzieci nie wykluczają normalności, przygodowości i robienia tego, na co się ma ochotę, jak się okazuje.

Ta woda wzięła się z jeziora D'Annecy, do którego wrzuciliście dzieci, a potem sami wskoczyliście podczas drogi powrotnej do samochodu, już na ostatniej prostej. Brzuchy macie pełne fondue (ostatnie marzenie Kasi) i czekolady, najlepsze połączenie! Woda jest ciepła i niebieska jak w filmie, góry też są niebieskie i niebo też. Istnieje milion odcieni niebieskości, jak się okazuje.
Wyłazicie i gonisz po trawie mokre i pogodne blond dziecko. Ściskasz je i robisz samolot i udajesz, że łażą po nim mrówki, żeby wcisnąć małe łapki w koszulkę. Nigdy byś nie pomyślała, że lubisz dzieci. Tu po prostu są, czasem wykańczające, czasem tres tres tres mignon. Gdy wymawiają perfekcyjnie wszystkie nosówki. Gdy opowiadają Ci historie o robaku którego jak człowiek dotknie, to umiera. Gdy łapią Cię za rękę, albo gdy wdrapują się na Ciebie jak małe małpki, żeby pospać w upale. Masz nowy wzorzec tego, jak można wychowywać dzieci i jak można brnąć przez dorosłość. Jak można wcale nie być poważnym, tylko pełnym pasji i w dobrym sensie samolubnym, jednocześnie będąc rodzicem.
Księżyc jest żółty jak ser, hehe, i prawie okrągły. Dwadzieścia cztery godziny później w Warszawie widzisz ten sam księżyc, ale to chyba niemożliwe.

Jedziecie autostradą w kierunku Genewy i podrygujecie. Po powrocie siedzicie na tarasie do drugiej i czytacie o wysepce przy nieskończoności piwnej. Zaczynasz szukać swoich skarpetek, po całym domu i ogrodzie, po szufladach dziecięcych, znajdujesz niektóre. Resztę dostaniesz za miesiąc w paczce, albo ktoś zacznie w nich chodzić. Miły chaos. Sześć tygodni poluzowało Ci, jeszcze bardziej, standardy bałaganowe. Masz to w nosku, cóż przychodzi człowiekowi z idealnego porządku?






























Sześć tygodni jak z bicza strzelił.
Najgorszy moment to różowy zmierzch gdzieś pod Lozanną i trzymanie wyjącego w histerii dziecka, przez piętnaście długich minut, gdy jego tata poszedł szukać portfela. Wszyscy patrzyli na Ciebie jak na porywacza. A także straszny dzień na zamku w Nyon, gdy tata zajął się degustacją wina a Ty, mając dwie ręce, musiałaś ogarnąć trójkę walczących ze sobą dzieci. Na pełnym białego w-sam-raz-do-rzucania-w-ludzi-trzymających-kieliszki-żwirku dziedzińcu. A gdzieś obok jakaś stylowa trzyjęzyczna damula w Twoim wieku, w sukience w groszki i chuście na włosach spiętych w banan, na szpileczkach nude, oczywiście, wdzięczna do zrzygu, razem ze swoim ralfem lorenem u boku, "ojej, dziecko się do mnie uśmiechnęło, jak przesłodko!". Piękna i Bestia, rozczochrana i z żałosnym angielskim i francuskim i nikomu nie potrzebnym polskim.

Najfajniejsze momenty? Jak przełaziliście przez szeroki rwący strumień, z dziećmi na plecach, a woda była tak lodowata jak nic na świecie, kamienie śliskie, więc powoli, noga za nogą. Jak już człowiek wyszedł to krzyczał z bólu i z radości. Popłoszył świstaki. Jak niebieską nocą rowerem pomknęłaś nad jezioro popływać z kaczorami, pod gwiazdami i księżycami, z widokiem na Mont Blanc. Jak rozmawialiście, z przerwami na uciszanie dzieci, sześć godzin pod rząd, o książkach i pisaniu i pracy i marzeniach i strachach podróżach różnicach kulturowych i podobieństwach międzykulturowych. Czujesz się jak na koloniach.
No i co tydzień ten pierwszy kęs croissanta i pierwszy łyk kawy w rześkim ogrodzie. Stopy w rosie. Rosa na policzkach jak już stoisz w długiej kolejce do odprawy zbyt ciężkiego bagażu. Książki i buty do biegania dostaniesz w paczce, więc teraz nie możesz biegać i nie masz jak zrzucić dwóch kilogramów serowych.
Odwiedź nas, koniecznie, jak nie tu to w Berlinie. Nie omieszkam, nawet jeśli to było tylko z grzeczności!

No i tyle. Teraz Lublin i kończenie magisterki, potem Warszawa, Rzym i Tokio i Londyn i Warszawa.
Chcę odgruzować kąty, to niefrasobliwe ganianie po placach zabaw sprawiło, że w nosie mam spódniczki i buciki na obcasach. Jezu, albo miętowe rurki. Absurdalna niewygoda. Jestem więc luzakiem i sprzedaje to i owo TU.
Oraz będąc pobudzona do pisania przez szwajcarską mamę obracającą się wśród pisarzy i turlającą po francuskim rynku wydawniczym, zaczęłam się bawić w Pianie! Mój tekst do przeczytania TU. Polecam, nie to że siebie, ale cały magazyn!
Wy czytajcie, albo nie, a ja idę dalej obracać się w lepkość. Cieszmy się z ukropu bo za tydzień góra dwa zacznie lać i wiać i nie przestanie do maja dwa tysiące trzynaście.
Bisous.


wtorek, 22 maja 2012

Cześć milusińscy! Niespodzianka! Dziś nie będzie marudzenia i chlipania!
Bo gdzie jestem? W pieprzonym raju. Gdzie ptaszęta spiewaja cala dobe i nie sa zatrute przez zanieczyszczenia (albo może dobrze sie maskują), gdzie w górach rosną kwiatki doniczkowe z polski (jakieś takie dziubate cebule), gdzie ludzie jedzą pyszności i deser jest codziennie. I czekolada jest codziennie. Chryste no.

Jestem w miejscu gdzie ludzie są mili a pociągi czyste. Można by zjeść zupe na podłodze i nic by sie nie wylało, a jeżeli już coś, to możnaby to wytrzeć chlebem i nadal byłoby to okej bo wszystko jest czyste i porządne. Gdzie dwuletnie dzieci segregują śmieci i perfekcyjnym francuskim proszą o croissanta i dolewke winegretu do sałaty, a na przekąskę na plaży jedzą suszone figi. No kurna. Figi.

Przez cztery dni zjadłam więcej pieczywa niż przez rok w Polsce. I wiele innych orgazmicznych pyszności. Pamiętam że jak miałam dziesięć lat, to obejrzalam program w tv o kuchni szwajcarskiej. Zobaczyłam raclette i zamarzyłam o raclette. I spróbowałam. Umarlam z rozkoszy. Bezkarne bezwstydne jedzenie stopionego sera. Plus korniszonów i ziemniaczków i miliona innych rzeczy. Super wołowina krwista jak krew z tętnicy. Czekoladowe ciasto ledwo tylko nadpieczone. DESER CODZIENNIE. I jak tu nie być przeszczęśliwym.

No dobra,  powiem, bo może jeszcze jest ktoś kto nie połączył faktów z twittera - śladem Uli Celebrytki i Balbiny, bawię się w au pairowanie we francuskiej części Szwajcarii, tuż pod Genewą (no dobra, PKP jechałoby dwie godziny, ale PKP to czarny sen, a dziesięć minut to tuż pod). Na wszelkie pytania chętnie odpowiem (oprócz tych na które odpowiedź można znaleźć bardzo łatwo). Sześć tygodni.

Trafiła mi się rodzina idealna (chociaż mogą się jeszcze okazać zwyrolami, jak sądze...). W całym domu idealne przestrzenie, więcej okien niż ścian, masa książek, dobrego jedzenia. Chciałabym się z nimi zaprzyjaźnić ale przez to czuję się troche jak taki mały głupi pies który skomle o głaski. Muszę sprawić żeby mnie pokochali :> Póki co zabawiam ich opowieściami o obleśnym Lublinie (już czuje gorący oddech obrońców naszej pięknej lubelskiej krainy, gdzie żule mieszkają na ławkach głównego placu miasta i noszą ze sobą słoiki z brudną wodą która udaje zupe). A oprócz tego że są cudni, to wcale nie są snobami, noszą przetarte skarpety i nie marnują żadnego jedzenia! Do moich skarpetek przyklejone są okruchy i ryż. Dzień spędzam na powolnym wchłanianiu francuskiego, przytulaniu dinozaurów, oglądaniu albumów o fotografii i malarstwie i Berlinie i Dakarze (tatuś dyplomata...) i suwaniu samochodzikami po licznych podłogach. Suwaniu kolanami. Wycieraniu paszczy. Zmieniam nawet pieluchy!! Niech żyją książeczki dla dzieci i komiksy i muminki po francusku. Niech żyje mój pokój, z którego okna widać Alpy. Niech żyję ja, która nie napisała nic nowego do mgr, nie wysłała nic do WO (no kurna, prosze, to jednak WO...), ale to głównie dlatego że nie miałam dostępu do neta. Niech żyję ja, odważna i dumna z tego, a jednocześnie super hiper spóźniona w tych swoich przygodach,  bo wszyscy już robili jakieś szalone rzeczy, a ja nawet jak jestem au pair, to i tak zamieniam się w domowego pieska.
Codziennie mi się śni, że już jest rano i ja jestem przy wszystkich ale nadal w piżamie (w której bywam przy wszystkich, ale w tych snach zawsze wychyli się jakaś golizna! najczęściej pół biustu!), albo że już jest rano i dzieci coś chcą. Budzę się i nie wiem gdzie jestem. Jak wrócę to się zabiję bo będę wiedziała gdzie jestem. Budzę się i jest ciemno i pada i Alpy. Wszystko się myje nocami, żeby na rano było czyste. Ten kraj jest szalony.

Wiem, przesadzam. Lubie przesadę i egzaltację. Mniam mniam egzaltacja. Mniam.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Nic się nie dzieje.
Nic dobrego ani złego, w zasadzie. Na zasadzie kontrastu z innymi perfekcyjnymi życiami, lub też czasowo-super-ekstra-a-tak-oprócz-tego-zwykłymi życiami, moje jawi mi się jako odrażająco bure nudne i smutne. Ale to prawdopodobnie nie tylko moja choroba.

Już pal sześć, że nikt nie odpisuje na moje ważne maile, że wszyscy tacy zajęci. A obiecali. Wyślę Ci, słuchaj, taką reklamę. Jak tylko się czegoś dowiem, napiszę. Będziemy w kontakcie, hahaha! "Będziemy w kontakcie" jako najpodlejszy żart tego roku!

Już nawet zrozumiem, że nie mogę znaleźć roboty. W końcu mieszkam w mieście na dalekim wschodzie gdzie nikt nie ma pracy, oprócz tych co ją mają. Jak ktoś kiedyś dostał, to ma. Jak ktoś szuka, to nie znajdzie. No rozumiem. Zwłaszcza, że jestem smutnym przypadkiem osoby, która brzydzi się swoim uniwersyteckim wykształceniem, to znaczy oczywiście popisuje się nim w kontaktach towarzyskich, "ważnych spotkaniach" rodem z życia Kasi i Zosi, we własnej głowie się nimi popisuje. Niby na trójach przejechała ale wszystko wyjaśni, co kto dlaczego się zachowuje. No więc moje brzydzenie się uniwersyteckim wykształceniem polega na tym, że absolutnie nie chcę być psychologiem. A nic innego nie potrafię. Ha ha. Śmiesznie nawet.
No więc już mniejsza z tymi wszystkimi okropnostkami. Tym wysiadywaniem do trzeciej, nieznośną promotorką i chłostaniem przez ohydny deszczor, w kwietniu pod kocem spaniem.

Najgorszą rzeczą jaka mnie dziś spotkała był bezbarwny dziad uliczny. No taki sobie dziad, jakich wielu. Nie żaden bezdomny, ani może nawet nie pijak, z wnusiem niewielkim przyszedł do szmateksu i stanął akurat obok mnie, oglądając z przejęciem każdy jeden wieszak ze spodniami marchewami (jakże modne). Wraz z jego wejściem z radia zagrała piosenka, urocza piosenka dla marzycieli, z soundtracku z 500 dni miłości, o ta: TA. Piosenka która pojawia się w głowie do słodkich wygłupów spacerów i płaczów z radości dawno temu rok temu w NYC. I wtedy dziad z tego całego zaaferowania marchewami, otworzył usta.

Umarłam.
Przez ułameczek sekundy widziałam siebie, jak rzucam się po całym pomieszczeniu i pizgam wieszakami i drę się jak tacy szaleńcy, prawdziwi. No ale tylko poszarzałam na twarzy, bo cóż miałam zrobić.
Bo dziadowi. Śmierdziało z ust tak potwornie. TAK POTWORNIE. Jak nigdy nikomu na świecie chyba. Wiele dni niemytych zębów plus fajkowa zgnilizna. Imaginujcie.
No i ta piosenka i ten smród. Pozostaje tylko szarzeć na twarzy...

Opowiedziałam już to paru osobom które znam w prawdziwym życiu, bo ubodło mnie okrutnie. Więc przepraszam, szpiedzy. Odkrywcy, że się podniecam i nakręcam sprężynę odrazy. Która kiedyś pieprznie i komuś zęby wybije, może nawet mi, moje własne! Oby nie. To taki koszmar ze snów.

Ze snów jest też zupa, ale z lepszych. Zdjęcie marne, ale załóżmy że przedstawia całą tą zieloność. Super komfortowa zupa na taki czas kiedy nie ma jeszcze nowych warzyw, a marchew i buraki się nam znudziły. Do wykonania potrzebna jest synchronizacja następujących procesów:
podsmażenia ząbka czosnku, posiekanej cebuli, pora w półplasterkach, selera naciowego gałęzi dwóch, cukinii, oddzielnie bekonu (ja na chrupko, bo miękki bekon to grzech główny)
ugotowania groszku, bobu mrożonego (ja obieram, bo te skóry...takie szare, i te "zarodki" bobowe...), ziemniaka w kostke, to wszystko w bulionie
wsypania smażonego do gotowanego
dosypania posiekanego koperku (dużo)
podgotowania całości, zmiksowania części
zakochania się.


I jeszcze mała prośba. Wiem, że niektórzy z Was mnie lubią :> i moje pisanie uważają za... jakby to rzec żeby nie wyjść na katechetkę... no powiedzmy wartościowe. Czy moglibyście wskazać mi notki, teksty, które uważacie za wyjątkowo... ojezus znowu....dobre? Wiem, że to subiektywne wszystko, ale pytam dlatego, że Wysokie Obcasy ogłosiły konkurs. Do 16 maja należy wysłać tekst na dowolny temat, byle pasował do rubryk wysokoobcasowych, czyli felieton, twarze, psychologia, męska końcówka, styl życia, kuchnia uroda blabla. No i pomyślałam, że czemu by nie! Ale poważne pisanie od zera (w dodatku na dowolny temat, niby cudownie, ale jak go wybrać!) jakoś słabo mi wychodzi i stres wyżera mi mózg, a łatwiej byłoby mi dorobić ręce i nogi czemuś, co już istnieje. Jeśli więc macie jakiś pomysł co by to mogło być, będę wdzięczna.
Podpisano,
ja.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Jestem najzupełniej niespełna rozumu blogerką. Zamiast całe dnie trzaskać posty sponsorowane, zamiast zamawiać bucki ze sklepu bucikowo i ubranka ze sklepu romwowo, zamiast gotować przepyszne potrawy i przybierać je kwiatami, to ja nic tylko tę magisterkę i w ten sufit i tak wzdycham. Nawet nominacji od frustracyjnej królowej nie wykorzystałam, przypływ nowych czytelników mi odpłynie. Nie mogę do tego dopuścić. Muszę się szanować. Liczby szanować. Istotkę każdą.

No to proszę, nominacja one lovely (jasne) blog award, czyli siedem szalonych nieciekawych faktów o mnie. Już raz była, o tu: TU
Pozwole sobie złamać zasady i napisać tylko, po raz kolejny połechtać samą siebie, że nominowała mnie najprawdziwsza f jak frustratka. Nikogo nie nominuje, możecie mi napisać różne ciekawostki o sobie w komentarzach. Ciekawostki zawsze się ceni.

Fakt I
Jestem straszliwą naiwniarą. Wierzę we wszystko co mi się powie, niestety dorastałam i obecnie żyje na gruncie niemal śmiertelnie niebezpiecznym dla takich lotnych istot jak my, naiwni, gdyż zarówno mój tata jak i Marcelek bardzo podle wykorzystują każdą okazję. Przykład z dzieciństwa: tata przynosi grubą, sznurkowo-słomianą wycieraczkę i mówi mi że teraz będę na tym spać bo mam krzywy kręgosłup. Łzy w oczach. Przykład z tydzień temu: Marcelek pisze mi smsa że nagle zauważył, że ma sześć palców u lewej dłoni. Odrobinę zaniepokojona myślę, że to w zasadzie jakoś tam możliwe, przecież nigdy nie liczyłam..............pozwolę sobie nie skomentować. To jest upośledzenie. Tak samo wierzę i współczuje potulnym bandytom z telewizji, najlepiej skazanych na karę śmierci, uh to mój ulubiony powód do płaczu, cudza kara śmierci. Płynnie staje się....

Fakt II
Jestem płaczliwa jak jakaś durna owca. Ale zgrywam żelazną. Chce mi się ryczeć jak się z kimś kłócę, lub nawet tylko dyskutuję. Przykład z dziś: recepcjonistka u lekarza mówi mi, że skoro nie odbieram telefonu o ósmej rano w sobotę, to nie jest jej wina że nie wiedziałam że odwołano mi wizytę. Chce mi się ryczeć jak pomyślę że moi rodzice kiedyś umrą. Chce mi się ryczeć jak widzę smutnych poczciwych staruszków. Chce mi się ryczeć jak słucham piosenki empire state of mind i jak oglądam taką reklamę, na której dziewczynka wyleczona jest z raka. Chce mi się ryczeć jak  jakieś płowe niemieckie dzieciaki wyławiają i męczą rozgwiazdy. Miesiąc temu ryczałam bo WYDAWAŁO mi się że mam kamień w nerce. (Półfakt nr II i pół: robi mi się niedobrze i słabo, gdy ktoś wypowiada słowo nerka. FU.)Nie mam go, ale nie wiem co mam bo nie odbieram telefonów o ósmej rano w sobotę.

Fakt III
Boję się lasów i dwa są ku temu powody: najstraszniejszy film jaki w życiu obejrzałam to Blair Witch Project - następnego ranka dostałam pierwszego okresu i chociaż nie wiem czy możliwy jest okres ze strachu, to ten film przeraża mnie dzięki temu jeszcze bardziej :D Drugi powód to martwy jeż, na którym kiedyś prawie usiadłam podczas uroczego spaceru z pewnym chłopcem, chcąc tak sobie odpocząć na polance. Martwy jeż kurna. Rozłożone ciałko, kosteczki i cała masa igiełek. Boję się że znajde w lesie, albo chociaż w wielkich krzaczorach, zwłoki noworodka albo pijaka, wiszącego wisielca, takie tam. Przecież one zawsze znajdowane są w krzaczorach, o ile nie w ruinach w Sosnowcu...

Fakt IV
Skoczyłam na bungee. No prawie, bo nie z mostu tylko z trzydziestometrowej wieży, a ruch zamiast spadającego był spadająco-huśtający. I to nie byle gdzie, bo na obozie letnim w Antibes, a więc widoki z wieży były imponujące - wieczorne morze, stateczki, miasteczko, wybrzeżee, blabla. Chyba nawet popełniłam jakieś oszustwa, w stylu zakłamania wieku i podrobienia podpisu opiekuna. Pamiętam też, że upiornie chciało mi się siku chwile przed i latałam po całym parku rozrywki w poszukiwaniu  łazienki. Gdy się okazało że trzeba zapłacić dwa euro, a ja za sikanie płacić nie będę, to moja życiowa zasada, wróciłam pod wieżę i skoczyłam z moczem w pęcherzu, a jak wylądowałam to już mi się nie chciało :D Lecz proszę sobie nie wyobrażać lania po nogach, to jakoś tak działa na szalonych atrakcjach, że siku się cofa. Czy ktoś też tak ma? A czy ktoś pamięta takie ustrojstwo z wesołego miasteczka objazdowego jak... Centryfuga?:D Ah, słowem zakończenia, na kupionej za 10 euro kasecie VHS dokumentującej mój skok tata nagrał jakieś sporty.

Fakt V
Jak byłam dzieckiem to śpiewałam w zespole szkolnym i nawet zarobiłam na tym trochę kasy. Ogólnie było ze mnie super do usrania okularne rezolutne dziecię, takie z reklamy kinder albo nutelli. Potem przemutowały mi się struny głosowe i niczym w tej biblijnej opowiastce o wężu jabłkach i liściach na narządach, zaczęłam się wstydzić, że jestem takim... nerdem z glee club, kurna. No i zakończyłam karierę. Dziś tylko resztki "talentu" wykorzystuje gdy dopadnę singstara, lub jakąś wybitną piosenkę typu weselnego/bajmowego/religijnego.

Fakt VI
To już troche tak na odwal, stali i wierni czytelnicy wiedzą, niewierni może chcą wiedzieć. Mam dodatkową kość w śródstopiu, jak boga kocham. I złamaną na stałe taką cześć ciała ludzkiego, o jakiej istnieniu nikt na świecie nie ma pojęcia - trzeszczkę. Złamane trzeszczki to specjalność baletnic. Oraz koni. Oraz moja. Mam też, ale to stosunkowo świeża sprawa o której co uważniejsi pamiętają, wiecznie rosnącego, blond kręconego włosa jako rzęsę i muszę go przycinać. Bonusowy półfakt: mam kręcone włosy, to wiecie. Ale nie wiecie, że od tygodnia mam lokówkę i czuję się z tym trochę jak lamus. No bo dość dyktatury puchu! Skoro kręci mi się tylko 1/3 włosów a reszta jest smętna durna i upośledzona, to jej pomogę rozgrzanym bolcem!

Fakt VII
Zupełnie na odwal, nie ma aż tylu faktów o mnie... Brzydzę się motyli. Kiedyś na wycieczce w górach obsiadło mnie stado motyli i myślałam że sie zrzygam. No bo ten pyłek. Że jak dotknę to już motyl nigdy nie poleci, upośledzę motyla, zrobie z niego warzywo. No i jak to zedrzeć ogólnie, takiego wczepionego motyla, za noge za głowe za skrzydło?


No to teraz jakieś zdjęcie... gdzieś tu był jakiś pieczony ziemniak albo zoom na piane... niech no tylko walne winietowanie i idzie na konkurs, do gazety idzie. Juz poszło. Aha, prastare notki mogą być pozbawione zdjęć, bo imageshack coś krzyczał. Zdarza się.

Świąteczne puchate kurczaczkowe całuski jajeczne kiełbasiane! Paschowe mazurkowo-kajmakowe! Mhm!

piątek, 9 marca 2012

Są takie dni w których Bozia nas nienawidzi. Z nieba wystają złe ręce, palec Bozi stuka Cie w łeb raz za razem, nie za mocno, ale dość często, żebyś oszalał. Jak ta tortura z kroplami wody. Palec Bozi drąży skałę. Skała, nie łkaj,  bądź męska.

Siedzisz do czwartej w mgr, kręgosłup Ci trzeszczy, czerwone oczy ledwo się turlają, są opanierowane w piasku. Za trzy miesiące o czwartej będzie jasno i nie opłaci się kłaść spać.  Dziś się też nie opłaci, i tak się nie wyśpisz.

Dwanaście godzin temu byłaś, anonimowa osobo, hiperwenylowana  z radości, bo jakaś czteroosobowa francuska rodzina marzyła o Tobie. Dwanaście godzin później pozostaje Ci gapić się w sufit i gorzknieć. Odechciałaś im się. To odrobinkę takie uczucie jak bycie dzieckiem oddanym do adopcji, tylko odrobinkę.

Poke me. Robisz sobie na śniadanie omlet. Wsypujesz make i cukier do miski ze złym kolorem jajkowej partycji, jak uroczo. Przypalasz to co zostało. Robisz drugi, przypalasz natychmiast. Zjadasz na śniadanie przypieczony plaster ananasa i czekoladę z orzechami. Na imię Ci katastrofa.

Pastujesz buty w białej koronkowej bluzce. Nic złego się nie dzieje.

Poke me. Niesiesz buty do szewca, żeby pierwszy raz w życiu wymienić fleki. Wydaje Ci się ze zapłacisz pięć złotych, po drodze zadzierasz obcasem zamsz na drogim pięknym buciku, dumie bucikowej kolekcji. Szarzejesz na twarzy. Czterdzieści pięć złotych.

Nie ruszaj się lepiej. Dziś Bozia za Tobą nie przepada. Ustaliłyście to sobie. Groza wisi w powietrzu.
Nie jest to katastrofa kolejowa, nie jest to nawet przebiegle ulatniający się czad z junkersa, o nie. Ale każdy ma chyba prawo do swoich osobistych smutków i pechów.
Pocieszam się cytatem znalezionym gdzieś na tumblr, czy to czym dziś się martwisz będzie miało znaczenie za rok? Jeśli nie, to nie warto się tym martwic.

Ale na wszelki wypadek, Bozia, strzeż się, bo któregoś razu się odegram. Kropla drąży skałę. Wykręcę Ci te ręce.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Żebym ja była wiśnią jak to mi jest sugerowane... byłabym soczysta i wesolutka, co byłoby niegłupie, ale też czerwona i okrągła, a tego staram się w życiu unikać, tych cech posiadania.
Jestem co najwyżej zupełnie martwa w środku ze względu na bezruch. Ale narzekać mi się już nie chce, gdyż nadszedł czas refleksji że przecież ojej, to nic nie zmieni! Więc sobie kwilę w środku, imploduję smuteczkami.

Choć przyznam że jak słonko złote prześwity jakieś czyni, to jakby lepiej na duszy. Jakby nadzieja, czy coś. Że zima w końcu się skończy, chociaż wcale jej tak długo nie było, wszyscy jesteśmy tutaj w Polsce zdziwieni, zywkle śnieg pojawiał się z głupia frant w listopadzie i topniał w kwietniu, a ostatnio nawet w maju, kiedy to przebierałam nogami po manhattanskiej ziemi. No i dobrze, niech będzie wiosna, może wreszcie na czas, może te listeczki wszystkie, mokra ziemia nawożona regularnie odchodami i petami, moczami, bieganie stukanie obcasami (już chciałam napisać botkami, ale to słowo nie może mi przejść przez usta jednak, jest szczytem tej góry którą nazwę Żeńska Zniewieściałość). W marynarce lub też (ojej) trenczyku (ojejusiek), okularach przeciwsłonecznych będę sobie biegać i udawać że mam gdzie.

Bo w tej kwestii nic sie niestety nie zmieniło, nadal zycie wiodę w pościeli. Małym przełomem ostatnich dni było wysłanie mojej promotorce dotychczas ustruganych dwóch (z czterech albo pięciu) rozdziałów mgr. Drżę na widok maila. Może być on wrzaskiem. Może on być doskonałym katalizatorem wybuchu płaczu. Jeśli to co napisałam zostanie chociaż odrobine zatwierdzone, odetchnę i pójde sobie wypocić wrzoda w saunie, która mam pod domem. Nie, nie przeprowadziłam się do żadnej super Finlandii, to tylko zwykłe drogie SPA znajdujące się przypadkiem na moim osiedlu pijaków.

No i nic więcej do powiedzenia nie mam.
Może oprócz tego, że mam nową fajną internetową koleżankę Balbinę, z którą sobie z żalem smarkamy w mankiety. I którą bardzo sobie cenię bo namówiła mnie na spędzenie miesiąca czy dwóch na francuskiej ziemi i niańczenie dzieci. Acz oczywiście nikt mnie w tej roli nie pragnie, bo za krótko, bo nie parlam wystarczająco, bo na każdym zdjęciu na którym jestem z dziećmi stoi obok mnie kieliszek więc nie mogę nic takiego zamieścić :D Ale nie zmienia to faktu że próbuje. Byłoby superaśnie.

No i może oprócz tego że dzięki blogowej królowej niotilfem mam chyba z OSIEM penpali. I tak sobie korespondujemy jak szalone od wczoraj. Ależ miło jest dostać wreszcie coś innego niż reklamy powiększalników penisa. Angielska część mojego mózgu umarła ze zmęczenia po odpisaniu na wszystkie maile. Oczywiście naiwnie wierzę, że z tych wszystkich penpali będą super fajne znajomości. Haha, Kasia, Ty sie nigdy nie nauczysz. Nawet jeśliby jedna się ostała osóbka, będę wniebowzięta. Zawsze to jakaś energia do przekształcania w czyny!

No i może oprócz tego, że mam chętkę na jakiś makeover. Nowe włosy na przykład, bo teraz się czuje jak niedoczesany pies, taki wiecie, niesympatyczny potomek spaniela i pudla. Więc nowe włosy, takie charakterystyczne, kręcony odpowiednik fryzury a la Jane Birkin, coś w czym całe życie wygląda się wspaniale przy minimalnym wysiłku. Albo nowe oprawki, nowy okular. Też taki, że...patrzcie, to ona, ta w fajnych oprawkach. Może wtedy moja twarz religijnej osoby automatycznie zyska na szaloności. Ale by było. No, to takie moje małe przedwiosenne mrzenia. Połączenie marzeń i mrzonek.

No i oprócz tego, że denerwują mnie słowa. Marnowanie słów. Nieznajomość słów. Nieszanowanie słów. Od niektórych blogów robi mi się słabo w związku z tym. Obrzydliwe błędy stylistyczne, słowa niezadbane, chyba wypadły komuś z portfela. Jednej z tych co łeb odmroziła gdy w darowanych plastikowych botkach stała i patrzyła w punkt na horyzoncie. Że to niby pena marzeń, kobieta sukcesu, glam, rock, śliskie włosy. Brzydzi mnie brak osobowości.

Tak to chyba powinno być, że zwracam (co za idiotyczne słowo, tylko przedszkolanki go używają, i zakonnice; "ojej chyba będę zwracać!") słowa. Trzeba wyrobić nawyk. Bo mi zwiędnie kość piśmiennicza.

Na obiad macie zupę. Nawet nie wiem do jakiego azjatyckiego kraju możnaby ją przyporządkować (ktoś pomoże?), w każdym razie zrobiłam ją tak: do litra bulionu dodałam dwie łyżeczki brązowego cukru, dwie łyżki sosu rybnego, sojowego, troche oleju sezamowego i soku z cytryny. Pogotowałam. Dwie garście groszku, kilka liści kapusty pekińskiej, podsmażone wcześniej pieczarki. Pogotowałam. Obok usmażyłam w sosie sojowym kurczaka. Zalałam wrzątkiem przeterminowane dwa lata vermicelli. Nałożyłam przeterminowane dwa lata vermicelli do misek, ułożyłam kawałki kurczaka, zalałam zupą z warzywami. Posypałam szczypiorkiem, sezamem i dołożyłam kawałki awokado. Może to i świętokradztwo jakiegoś rodzaju, ale przecudownie pyszne...


Na koniec dziwny fakt o mnie,  którego napewno nie znacie i który chcecie poznać. Jedna z moich rzęs jest dwa razy dłuższa niż reszta, do połowy blond i do tego chyba zaczyna się...kręcić. Czy to rak? Czy to jakaś chora komórka włosowa, cebulka, zasiała się nad okiem i będę miała długiego loka z rzęsy? Czy to tak jak z tą szaloną kością którą mam w stopie jako nadprogram kostny? Aż strach pomyśleć jakie jeszcze komórki pomyliły drogę. I co z nich wyrośnie.
Ciekawe co z nas wyrośnie.

piątek, 3 lutego 2012

Och wrócily piekne czasy. Znow czyta mnie dziesiec osob, za to najfajniejszych pewnie!
No to ja, na złość, siekne dziś kolejną noteczkę dla Was.
O tym że los złośliwie rzuca mi pod nogi takich ludzi, no takich ludzi że nic tylko do prozy z nimi, najwprzódy przełknąwszy obrzydzenie bądź chichot. Nic tylko Księge Ludzi napisać.

Dziś była to na przykład Pani o Tłustych Włosach która opętańczo obgryzała paznokcie. Chrup chrup, jestem Mazi, jem zegarki. Zagarniała ręką całe swoje paznokciowe królestwo, co za oszczędność bytów, posiłek łyżka i talerz w jednym. Po wielu obserwacjach autobusowych i ludziowych ogólnie wiem już jak wygląda patologiczne napięcie mięśni i wyglądanie za okno, malutka nerwiczka natręctwek, bezwstydne lustrowanie góra dół sąsiadów. Wariatów. No więc tak gwałtownie najpierw mnie uderzyła oczami, potem chwila zaabsorbowania keratyną i za okno, za siebie, tak daleko że niemal dookoła sie głowa obraca, hm, coś ciekawego, może jakiś wariat, albo znajomy, albo znajomy wariat, o, PALEC. Chrup chrup łapczywie, jeszcze kawałeczek. Jeszcze tylko ten kawałeczek i już wszystkie moje problemy znikną. Z kciuka sobie zostawię na niedzielę. Mój brat tak robił z batonami, zjadał kęs, zawijał w papierek i było na później. Ja zjadam najpierw wodę zupową a potem warzywa, najlepsze, mniam.. Chrup chrup. A Pani o Tłustych Włosach wstanie w niedziele i po śniadaniu obgryzie sobie do krwi kciuk.
No więc tak jechałam i lodowaciałam z ohydy za każdym razem jak rejestrowałam że Pani o Tłustych Włosach pcha ręke do ust. Nie to że mnie ludzie brzydzą (chociaż tak), brzydzi mnie dzwięk dłubania przy paznokciach, już o tym wspominałam. Tak jak szurania nimi po tablicy. Albo zaczepiania się ich świeżo obciętych o nitki ze swetra. FU i BRR.
Ciekawe czy ktoś mnie oparska że jestem okropna. Że on obgryza i sie nie poczuwa do bycia obrzydliwym. To tylko obserwacja pod mikroskopem i subiektywny rysuneczek.
Pozostając przy temacie jedzenia...

Owsianka z jabłkiem podsmażonym z cynamonem, kardamonem, imbirem i chyba nawet masłem...

Cudowny i prześliczny omlet z łososiem, pomidorem i mozarella...

Drożdżowe ciasto z tego przepisu...

I genialny omlet z dzemem jablkowo-dyniowym z tego przepisu, ale wszystkie przepisy nań podobne. Odkryłam prosty sekret puszystych omletów - sekret dla głupców - mała patelnia...


I jeszcze mam jedną refleksje. Zosia z zespołu Kasia i Zosia jest w ciąży. Byłoby mi to zupełnie obojętne gdyby nie zdanie które zamieściła u siebie na blogu: 'będę szczęśliwą mamą'.
To jakieś groźne, tak jakby echo odwrotności gdzieś tam hukało. Ja bym sie bała wypowiedzieć takie słowa. A jak sie niedotleni? A jak będzie deprecha? A jak będzie miało kolki i się darło osiem dób z rzędu? A jak będzie jak Kevin z "musimy porozmawiać o Kevinie"? I nie to że należy histeryzować, ale tak zbyt pewnym że wszystko będzie dobrze...? No więc skąd?
Skąd Zosia to wie?

wtorek, 31 stycznia 2012

Cześć dzieci i dorośli. Jedna dwunasta roku dwatysiącedwanaście za nami. No to się zlitowałam.
Moje życie jest teraz mniej więcej tak ciekawe jak trwanie w pustce bez nowych noteczek, czyichkolwiek. Och bo moje życie jest  teraz trwaniem w pustce, no zapomniałam!
Też tak chcecie? Oto prościutki przepis:
Należy wstać o której się chce. Ale nie za wcześnie, bo wtedy nie ma co robić cały dzień, ani nie za późno, bo wtedy gniecie jeszcze więcej wyrzutów sumienia. Obudzić się uduszona katarem i leżeć z rozżalonym wzrokiem wbitym w sufit. Co ja będę dziś robić. Nierób pieprzony.
Potem trzeba długo jeść śniadanie czytając internety albo pacząc w te we. Couch potato pierwszej klasy.
Potem może trochę samoudręk. Jezu już prawie luty a tu niewiele napisane. Jezu, czemu ja nie mam pracy? Wszyscy mają a ja nie!? Wydawać pieniądz to potrafie, a zarobić nie ma komu! Tak, szukałam. Nie, nikt nie oddzwonił. Może jak wydaje z Lublina...Nie! Przecież nikt mnie nie zatrudni. Nic nie potrafie. Pewnie nadal będę bezrobotna, całe życie, w kawiarni pracować jak bóg da, w kinie,  na szczotce. Zero odpowiedzialności wymarzone, zero bucików łososia nowych jorków paryży dumy. To zatrzęsienie geniuszy, dzieci na amerykańskich wymianach, au pair, zagranicznych studentów, absolwentów sgh z grubymi portfelami już w sekunde po odbiorze dyplomu, już minute przed odbiorem dyplomu. O, nowa notka u niotillfem! Zero sobie popatrzy, wytworzy marzenia na które szans nie ma, bo jest zerem.
Należy też dużo jeść, co chwilę, wafelka ryżowego, jabłko, serek wiejski, znowu wafeleczka, czekolady pasek. Jeden długi posiłek. Tłusta świnka.
Może do biblioteki skoczyć albo na francuski. Francuski to jasny punkt. Pani chwali ale za mało wymaga, więc jestem francuską kaleką. Nieuk.
Potem być już tak bardzo zmęczoną że należy w pościeli przeleżeć pięć godzin. Dwie fazy obiadu, bezustanne kichanie i smarkanie, herbaty zielone, radio program trzeci, internety, ubranka sranka. Pustostan międzypółkulowy.
Do końcalutego moje trzynaście stron pracy zamieni się w mam nadzieję koło 25 i wtedy będzie już jaśniej. O boże niech już będzie jaśniej bo oszaleje. A nie minus czterdzieści.

Dla tych którzy gardzą narzekaniem i zdrobnieniami, foty z analogów.
Te są z odnalezionej na PAWLACZU (czad:D) Smeny, świąteczne:

Nieco mściwe spojrzenie tatusia profesora i bohater drugiego planu. Creepy :D


Radość dziecka z banknotu.


Kuchnia babuni i mroczny bracki. 

Zafrasowana mamula. Jak widać cała moja rodzina ma gdzieś jakiś problem wypisany na twarzy! ;)





A te z Praktici(y?), starego aparatu mojego taty. Robione były przez cztery lata i wyszło ich z 7 nieczarnych jak smoła ;) Nic szczególnego, spontaniczne pstryki. Ale już znam moje błędy i powoli trzaskam kolejną rolkę. Fajna droga zabawa!

Zmrożony widok z okna sprzed 4 lat. Teraz jest tu boisko Orlik i dzieci wrzeszczą całą dobę a potworne reflektory świecą mi w pokoje.

Moje okno sprzed 2 lat. Teraz wszystko tak samo, tylko więcej kurzu, a trupek wrzosu już dawno się rozłożył. 


Happy place.



Nosaty tłustawy i o boże, wąsaty :D Marcelek kochanie. Będzie mu smutno że to wstawiłam bo myśli że jest bardzo brzydki. Ja też tak myślę o sobie, więc jesteśmy dobraną parą!



Nie jest tak, że jest źle. W końcu słońce świeci. Studia kończę. Zdrowa jestem (się okaże w czwartek). Mam do kogo paszczę otworzyć. Ale ulżyć gdzieś trzeba.
Kto chce radośniejszych wieści niech paczy sobie na twittera (bzubzu) lub instagram (także bzubzu, tylko dla ajfo i ajpo chyba?). Tam brykam. Tu jęczę. Całuski.