czwartek, 20 listopada 2014

Nie lubię być smutna kiedy pierwszy raz w sezonie pada śnieg. Wewnętrzne dziecię chce się rozradować gdy widzi paproszki na tle latarni (bo od godziny 15 ciemno), wiec jak przeczytałam w półśnie, że od jutra (od dziś) śnieg, to trochę nie wiedziałam co z tym zrobić. "Pora wstać z wyra i iść cieszyć się życiem" powiedział Konwicki gdy jechałam uwieszona rurki, omijając skrupulatnie pierwszą (tak) linię metra. W której miałam w tym tygodniu przygodę.

Jak często zdarza mi się uśmiechać do obcych ludzi w publicznym transporcie - czasami, zwykle to przemiłe dziadziusie. Jak często obcy ludzie odwzajemniają uśmiech - z rzadka, raczej mają w poważaniu. Nigdy nie mów nigdy nie dziękują, przecież to logiczne.

Jak często (troszeczkę celowo) tak udaje się zakląć rzeczywistość, żeby wpaść na ten uśmiech dokładnie 24 godziny później - no rzadko (nigdy). Trochę straszno, że pewnie takie rzeczy zdarzają się tylko jeden raz. Ale synchronizacja czasowa ma wiele wymiarów, się okazuje.

Kolejne 12 godzin później siadam do taksówki jadącej w takie zakamarki Warszawy, ze nawet nie ma latarni przy drodze, a jak w słupie świateł widać nagle psa, to jest wielka bestia. Sto razy pada 'przepraszam', dostaję nawet batonika z okazji 'przepraszam' i nie ruszam się prawie wcale bo nie wiem co się dzieje. Raz po raz widzę ostrzegawcze race gdzieś tam na ciemnym niebie. Co by powiedziała mama. Nie wiem gdzie jestem ani z kim, a w ogóle się nie boję. Potem włażę na parapet, podkulam stopy i słucham gramofonowej płyty, wdycham kurz z książek i czekam na senność, która by kazała iść do domu, ale wtedy pękłaby ta dziwna bańka mydlana. Milczę trochę dlatego, że nie wiem co powiedzieć, a trochę dlatego, że chcę tylko słuchać.

Jak często (bardzo często) wpada się na taki krzywy uśmiech w nieodpowiednim momencie. Odwidziałoby się, odstało, ale wtedy nie byłoby o czym rozmyślać, co nie?

Ciężko jest podejmować racjonalne decyzje, a jeszcze ciężej nie mieć nic do powiedzenia. Znowu mam 6 lat i ktoś chce mojego dobra, a ja chce wrzeszczeć, bo to jest zawsze gówno prawda. Kilka lat, kilka miesięcy, kilka tygodni, kilka godzin. Trochę mi się odechciewa spoglądać na następną datę ważności. Zawsze nawias obustronnie zamknięty, po cholerę w ogóle otwierać.

Dobrze że moja cudowna praca i warszawskie ścieżki prowadzą mnie w cieplutkie kąty, na przykład życiowstręt (a może właśnie tym razem wszystko by się udało) znika, gdy turla się po blacie bułeczki grahamki. (Czemu ja zawsze, czemu znowu) zagłusza się tańcami w czapce córki rybaka, z dwulatkiem i jego rodzicami, do Michaela Jacksona i piosenek z programu Ciuchcia.

Więc, gdy spadał pierwszy śnieg, stałam w ciepłej czapie, butach w mące, z pieczonym jabłkiem w brzuchu i winem nie nouveau we krwi. I nawet mi było niesmutno.

Jak często zdarza mi się uśmiechać do obcych ludzi? Unikam. Nie podnoszę wzroku znad książki.







(Mój własny melodramat nawet mnie samą strasznie żenuje, a inaczej chyba nie potrafię, do tego miła anonimowość gdzieś się gubi, więc oświadczam, że blog pewnie niedługo zostanie zamknięty. Pojedyncze myśli możecie śledzić na twitterze, a obrazki na instagramie. W razie czego zapiszcie sobie maila, chętnie przyjmę też papierowe listy z pogróżkami. To było ładnych kilka lat ewolucji i akrobacji. Może za kilka lat wrócę z blogiem parentingowym, hehe.)