Jeszcze trochę gryzę usta nad poziomkami, w ręku mam gliniany garneczek, w głowie wścieka się złość na dupków durniów i innych kłamców, ale coraz mniejsza, bo po co sie denerwować, skoro znikają w samą porę i potem to nie ja będę się martwić, że ktoś jest niedorajda i frajer, a został ojcem moich dzieci, na przykład.
Wystarczy dać się obudzić od walącego w dach deszczu i leżąc w czerwonym ciepłym kokonie śpiwora wąchać zapach drewnianej chatki. Potem wyleźć w tym śpiworze na taras i czytać wysokie obcasy, przytulać parujący kubas, kiwać stopą, odmawiać psu gonitw z kijem.
Tak, jeszcze poproszę psa do głaskania, ten jest taki, że pakuje Ci się na kolana w samochodzie, bo jest przerażony, że go ktoś znów wyrzuci (gdy idzie się z nim na spacer, zawsze spotka się dresiarza, mafioza albo innego wariata, który mówi: 'ej, to kiedyś był mój pies, tylko mi spierdolił jak tylko go zaszczepiłem i mu kupiłem zabawki!' - bardzo bym chciała, żeby opowiedział nam swoje życie). W toku kolejny etap pragnienia zwierzątka, to się skończy jakimś towarzystwem, no naprawdę.
Zawsze głodni, jemy ciągle. Jajecznica paruje z wielu talerzy, obok niej kłąb orzechowej rukoli, pomidory malinowe, małe cukinie smażone ze szczypiorkiem czosnkowym, chałka z masłem i wielki chleb, cały w mące, ze sklepu Borowik, też z masłem. Pokrojona w cienkie plastry kalarepka z solą.
Żeby spalić te wszechświaty, idziemy na spacer nad bure wodne oczko, nad którym karki i wąsacze chrupią prażynki i opalają w pochmurny dzień brzuchy tuż koło śmietnika pełnego puszek po Tatrze. Robimy zdjęcia dyniom, porywamy z drzewa śliwki, planujemy spływ tramwajem wodnym ZTM do Otwocka (powrót pod prąd trwa 6 godzin - trzeba zabrać sto trzydzieści tysięcy tartinek, alkohol i gry planszowe).
Wieczór, ćmy nic nie zmądrzały od zeszłego lata, kna deser po dziecinnych grzankach z serem i siekanymi pomidorami są karczochy - one parzą palce, a nalewka bazyliówka gardło (będzie w jesiennym kukbuku). Każdy karczochowy listek taplamy w oliwie z ziołami i czosnkiem (a gdyby tak w holendrze...), a serce nam przymyka oczy z zachwytu. Kolejna super erotyczna rzecz do jedzenia, tuż obok rybich policzków i raviolo con uovo (na dniach ochota pęknie i wbiję w toto wreszcie nóż, przysięgam, szukam jeszcze odpowiedniego towarzystwa, żeby się poroztkliwiać). Potem zwijamy się na kanapie i jemy krówki ('no weź na pół'), a na sękatej ścianie sękaty film z projektora.
Kolejny poranek to osiem kilometrów biegu po puchatym poszyciu, rozrywanie czołem nitek babiego lata i zbieranie kurek w garść. Taki las, że do wdychania. Ostatnie pięćset metrów ścieżką Leśnych Ludzi sprintem i każdy krok wytupuje te resztki wkurwu i podrywa jakieś kaczki czy inne gawrony, w powietrze. Gdy namydlam głowę, kończy się ciepła woda. Kawa pita sinymi ustami dwa razy bardziej przepyszna. Na koniec wakacji łoimy partyjkę w scrabble. A potem kończy się woda w ogóle i zęby płuczemy resztką która została w ekspresie do kawy. Pakujemy manele, śpiworki, psa i jedziemy na chaczapuri - kolejne odczarowanie dupkowej historii, ponieważ jedna z randeczek to była gruzińska kolacja, jako sam początek końca - pamiętam że po jakiejś zaskakująco męczącej rozmowie pomyślałam, że chciałabym stracić przytomność.
Ja wiem, że ten blog jest o niczym i bardzo za to przepraszam wszystkich, którzy zbłądzili. Jak komuś zamontowali stałe łącze w okolicach roku 2003 to jeszcze rozumie ideę blogów, które nie prawią okrężną drogą o hajsie. Nie wiem jakie mam statsy. Myśli odsiewam, a że komuś chce się je czytać, wspaniale. Przypominam, witać się na ulicy! Na glutenowe spotkania zapraszać! Jeśli komuś się chce. Skoro przeczytał tyle słów o weekendzie na daczy w Wildze...
No dobra, to Wy tu sobie kończcie weekend a ja się tymczasem terapeutycznie wryję twarzą w świeże pranie.