środa, 31 sierpnia 2011

Przed Wami i za mną notka w stylu mojej osobistej blogowej królowej. O roboczym tytule: Wybuch serca.

Codziennie budzę się i czegoś chce, czegoś mi brak, na coś czekam, na większość rzeczy która mnie czeka nie mam wcale a wcale ochoty. Nie chce mi się wstać z łózka, bo to takie trudne, wyrwać się ze snu, zaczerpnąć głęboko powietrza tak, że każdy balonik w płucu trzeszczy. Nie mam chęci iść pod prysznic, by pokonując obrzydzenie stanąć na zimnych kałużach wody która spłynęła z czyjegoś ciała wykonać ten sam szereg ruchów, po czym zmarznąć i ledwo wynieść głowę pełną ciężkich mokrych kapiących włosów prosto w frottowy świat ręczniczka i szlafroczka (hejtersi od zdrobnień podkarmieni). Nie chcę dotknąć cudzej ręki przypadkiem w autobusie, obce ciepło jest jak zimna ślina na gumie do żucia przyklejonej do papierka na potem, fu fu fu. Nie lubię musieć iść po zakupy i w ciągu tej samej sekundy podczas której to planuje, czuje już wyciągnięte do ziemi ręce i kłujący w udo przez reklamówkę róg kartonu z mlekiem. Ogólnie jestem zgorzkniała, pełna dezaprobaty do świata i tęskniąca za rajem nigdy nie posiadanym. Ale czasem taka nie jestem.

Kiedy taka nie jestem:
- gdy jem pyszną rzecz i mam jej jeszcze dużo na talerzu
- gdy idę ulicą w najładniejszej sukience świata i moje włosy są klasa błysk i lok
- gdy stąpam w bucikach krok za krokiem ostrożnie bo nie wierzę że pod moimi stopami jest Prawdziwe Miasto Marzeń.

Zdarzyło mi się to w życiu trzy razy w trzech miastach. Sztokholm, Paryż i Nowy Jork.

Sztokholm na wiosnę 2009. Pierwsze krótkie wakacje wyrwane z nudnego jak bura zupa uczelnianego kieratu. Pierwsze z Marcelim, pierwsze samolotowe, pierwsze zagraniczne samodzielne. Jedliśmy przez trzy dni głównie hot dogi i cukierki, bo były najtańsze. Spaliśmy w pachnącym drewnem hostelu i opatuleni we wszystkie ubrania jakie przywieźliśmy, chodziliśmy ulicami i zaglądaliśmy ludziom w talerze i w okna. Wszystko jak marzenie. Twarze, ciuchy, czysta prosta zwykła jasna CUDZA codzienność wypełniona robieniem tego, na co się ma ochotę (bo jest się przebogatym i żyje się w przebogatym mieście). Powietrze kryształ. Mgła nad łąkami i czerwono-białe domki, a w nich mieszka Underbara Clara i inne rumiane eko dziewki. Też tak chcę.

Paryż, jesień rok temu. Jesień najbardziej jesienna i wyryta już na zawsze jako archetyp jesieni idealnej. Złote liście, ciepłe światło, słońce jeszcze myśli, że jest lato, powietrze daje oddychać i skakać z radości. Każdy budynek zaprojektowany przez moje serce♥. Każde słowo jak płateczek dzikiej róży przerobionej na dżem do pączków przesłodkie i wonne. Każdy człowiek w beżu, szalu i zadbaniu. Też tak chcę.

Nowy Jork. Wiadomo. Słowo klucz: wszystko. Wszystko można, wszystko tu. Miasto marzeń. Język, którym operuję. Poziom życia, na który zasługuje psia mać każdy kto się wysila i ma czelność sobie tak zamarzyć! Polska brzydota dla kontrastu przelewa czarę goryczy. Dość, pierdole to. Też tak chcę i będę. BĘDĘ i wtedy zaśmieje sie w twarz sobie tchórzliwej. Nie jestem nieudacznikiem, to te paskudne studia zaszczepiły we mnie rozżalenie, że jak to, jestem?:( Tak ma być. Dość mam codziennego niepocieszenia. Między teraz a przyszłym wtedy jest tylko kurczący się odcinek czasu. Bedę kiedyś chodzić codziennie do pracy a pod stopami będę mieć miasto, które będę kochać. Będę siedzieć nad jakimś brzegiem czegoś, brzegi są zawsze dobre do rozmyślań, i gapić się w niebo i dusić ze szczęścia. Będę znów stać w metrze, trzymać się lepkiej rurki i znów powstrzymywać łzy, tak jak wtedy gdy z walizką ważącą 2/3 mnie stałam a za oknem błyskawicznie zniknęła Ula, a ludzie wokół mnie znudzeni senni zmęczeni spoceni i być może rozgoryczeni swoim życiem nie wiedzieli, że jestem tu w takim wagonie ostatni raz. Będę powstrzymywać łzy radośniejsze, z których każda będzie wypełniona maleńkimi wilgotnymi literkami układającymi się w jaki tandetny napis typu: 'marzenie spełnione', albo 'zesraj sie a nie daj sie: checked'.





No więc codziennie (metaforycznie oczywiście, gdzie tam ja i wysiłek fizyczny, pfi) biegnę nie bacząc na mą strzaskaną trzeszczkę, prę do przodu i odhaczam w myślach rzeczy do zrobienia: skończyć pieprzone srakostudia. Napisać obronić. Swój francuski doprowadzić poziom dalej. Angielski też. Nadrukować sobie na soczewce oka obrazek i jak Terminator widzieć go ciągle, żeby ciągnął do przodu. Nie jestem przegrańcem. Ja Wam jeszcze pokaże. I sobie.

A teraz niech sobie będzie cudna żółtolistna jesień i niech powietrze pachnie jak nowy piórnik i kasztan. Jesień to nie zgnilizna, jesień to pas startowy, bezpiecznie się rozbiegnę i fruuu. Tak będzie.
Cheers.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Jako że jest sporo do nadrobienia oto czas przeszły, teraźniejszy i przyszły mojej skromnej osoby.


Wydarzeniem z przeszłości niech będzie moja podróż busikowa z miasta stołecznego do miasta rodzinnego:

(muzyka, pełna grozy!)
Wlochata lydka brzuchatego sennego misia bezlitosnie lepiła sie do mojej nogi. Misio przysypiał rozlewajac sie na okolicznych siedzeniach i w zadnym razie nie baczył na to czy ktos na nich siedzi. Misio po usunieciu mozgu, nie kontrolujacy swojego ciala i jak ciele zasypiajacy wszedzie tam gdzie spoczywa jego dupa.
Zylasty krzepki budowlaniec do dzwoniacego telefonu za kazdym razem wrzeszczał jak jakas postac z kreskowki: witaj, moj przyjacielu!! Moze mentor budowlanej sekty.
Slonce naiwne swieciło przez brudna szybe. Radio sret dudniło piosenkami z lat 90. Sierpniowy zapach prac polowych i spalenizny. Bus toczył sie przez krzaczory i klepiska. Zupy nie zjesz. Moczu nie utrzymasz. Wstrzasnienie mozgu miec bedziesz. Sto kilometrow na godzine pedzi bo zdazyc musi. Bo zupy nie zje.
Atmosfera biesiadna. Wszyscy jedziemy na tym samym wozku. Wjezdzamy w powodz, patrzymy przez szyby busa zdjeci niema trwoga. Jak przez sciany tunelu pod dnem morskim. Przeplywa wielki zolw, macha do nas lapa. Matki wskazuja dzieciom na co nalezy patrzec i z czego radosc czerpac. Plaska plaszczka plaszczy sie nad nami i ma w nosie powodzie i korki na trasie lublin warszawa. Klamie. Plaska trawa lezy na powierzchi wody i patrzy jak wolno jada brudne samochody. Pelne spoconych misiow z urazona mina. Zerkajacych lakomie na swoja wielka butelke pelna slodziutkiej owocowej ice tea. Andrzej lepper nie zyje. Powiesil sie. Wszyscy jedziemy na tym samym wozku. Dzwonia do nas telefony w tej sprawie. Wczoraj zyl a dzis nie zyje. Nie zobaczy malinowego nieba nad warszawa. Nic nie zobaczy bo nie zyje. Misio musi miec miejsce dla swojej moszny, lepkosc mosznie szkodzi. Rozklada nogi. Ziewa, skrobie sie po czuprynie. Jego bury tiszert jest cały cieplutki i soczysty, wiem to, bo przytula sie do mnie ramieniem. Słodko. Było przesłodko.
(muzyka cichnie)

Cóż jeszcze... odbyliśmy kolejną podróż do Serocka (co za idiotyczna nazwa, niby polska, ale moja głowa usilnie próbuje mi wmówić, że angielska!). Zebraliśmy sto kilo kurek i zjedliśmy steki na sto dwa. Pewna zdrowa doza wiejskich wakacji. Co więcej, powrót odbył się STATKIEM. Statkiem kurna. Z wykładziną dywanową i prosze ja was grylem na pokładzie. Woń kiełbasy, obmierzły wujek w burej podkoszuli z ryżymi przyklepanymi włosami i przedziałkiem dokładnie na środku głowy... Tańce do muzyki disco polo. Tańce, takie weselne, a każdy zakończony owacją tych wstydliwych, którzy też by chcieli. Nie znajduje słów komentarza.

Teraźniejszość przedstawia się następująco:
Zastanawialiście sie pewnie nie raz i nie dwa jak wygląda mój dzień. No wiem że się nie zastanawialiście, ale Wam opowiem, bo dawno nie miałam takich regularnych dni.
Wstaje o 7.15 budzona 'like a rainbow' rolling stonesów. Idealny budzik, nie wywoluje panicznego strachu ('ojezu, oborze, jest szosta rano zima i musze isc do szkoły' ;(((). Przeglądam twittera i niezliczone gówna jakie przesyła mi groupon i okazik. Następnie jest czas na higienę, śniadanie i różne duperele. Wybiegam do pracy. Docieram do pracy. Coś robić trzeba, więc przeważnie przyjmuje płyny.
W między czasie troche pracy a troche opieprzania się. Nie wiem czy już to pisałam, ale jestem teraz w dziale kontaktów w klientami i mam służbowy telefon :> siedzę w ślicznym pokoiku i jest fajnie. Zostanę tu do końca września i być może, ale SZAAA, dostanę za to jakiś grosz :> No w każdym razie póki co klepie sobie w dziwnie skonstruowaną klawiature applową (serio? japko robi polskie znaki i kopiuje!? moje palce są zdezorientowane za każdym razem gdy siadam do jakiegokolwiek komputera, nie wiem kiedy dojdą do siebie) i patrze na applowy monitor cztery razy większy niz ten w moim netbooku. Galanto.
Pach pach pach i jest godzina siedemnasta, wybiegam radośnie. Z Marcelim trzymamy się za ręce i jemy, pijemy, albo liżemy (lody, świntuszki! miętowe z fragoli... < zakochany >). Chodzimy sobie tu i tam, czarująco szczebiocząc. Sen złoty spływa na me oczęta o 23 i poczynam smacznie chrapać w swoim łóżeczku. Fast forward button klik i już poranek, otwieram szeroko okno i wdycham poranek śpiewając piosenkę musicalową a pościel pachnie płynem do płukania silan BLA BLA BLA.
No dobra, już się popodniecałam.

Teraźniejszość mą zawsze obrazuje też potworna tęsknota i rwanie serca (wiem, że powtarzam to milionowy raz ale ja naprawde potrafie się zakochać w mieście! :(). Wczoraj w Berschce usłyszałam piosenkę 'empire state of mind' i łzy jak grochy stanęły mi w oczach. Ambaras :( Nie wiem co poczne jeśli dostanę odszkodowanie od LOTu. Nie wiem czy nie wydam wzystkiego na bilet żeby pobyć bezdomną przez kilka dni w najfajniejszym mieście świata. Nie wiem tylko które miasto jest fajniejsze - Nowy Jork czy Paryż?

To było to, co jest. Teraz będzie to, co będzie (wiem, mogłabym być ghost writerem paulo coelho!)

Będzie fajnie, bo przyjedzie do mnie do Warszawy Ula Celebrytka! Spędzimy zupełnie szalone kilka dni jak jakas Blair i Serena. Sza - lo - ne. Oprócz tego, do 15 września powinnam oddać jakąś część pracy magisterskiej a mam... no zgadnijcie. To nie trudne. No dobra, dla tych którzy nie zgadli: ZERO słów :( I coraz bardziej mnie to gniecie. I upośledza moją zdolność pisania CZEGOKOLWIEK, jak widać. Oh crap.

To było to, co będzie. Teraz będzie to, co chcę żeby było, tradycyjny element frustracyjny.
Chce rzucić wszystko w cholere, pieprznąć o ziemię więzami typu studia praca i Polska i wyjechać. Tylko nie umiem i ciągle mam wrażenie, że ci, którym się to udało, byli w lepszej sytuacji, lepiej znali język, mieli wykształcenie odpowiednie do rzucenia wszystkim co znane o ziemię i szukania pracy tam, gdzie sie marzy. No i co ja mam zrobić, skoro bla bla życie sie ma jedno i bla bla kiedyś będziemy żałować tego, czego nie zrobiliśmy, a nie tego, co zrobiliśmy. Potrzebuję brata syjama, drugiej głowy wyrastającej z ramienia która mnie będzie kopać w dupe (nie wiem jak ona to zrobi) i popychać do przodu i kiedyś sobie powiem: no ładnie. Próbowałaś.

Z takich bardziej irracjonalnych rzeczy...
Chcialabym kiedyś obciąć sobie sama włosy nożycami i czuć się beztrosko z tym swoim nowym krzywym i uroczym uczesaniem. Póki co codziennie rano wypowiadam liczne przekleństwa gdy próbuje dojść do ładu z wszechpuchem który sterczy mi z każdej strony.
Powiedziec komus kto sie gapi: co sie gapisz baranie jeden!? Zwłaszcza jeśli jest to paskudny dziobaty dresiarz rozkraczony w autobusie, albo starsza pani o wrednym wyrazie wąsa. Uwolnić swe frustracje w momencie ich narodzenia. Zawsze boje się riposty która zetnie mnie z nóg albo nabije śliwkowe oko.
Zapytać kogoś z dawnych czasów czy też o mnie czasem myśli tak jak ja o nim. Koleżance która zwymiotowała w pierwszej klasie na swoje ćwiczenia ze "środowiska". Koledze z liceum który mnie denerwował, a teraz chętnie bym się z nim spotkała i pogadała a sie wstydze poprosić. Takich osób jest z milion i jestem jedna ja aspołeczna i będę o nich sobie przypominać do końca świata i jeśli los nas nie zetknie na jakimś przejsciu dla pieszych to już nigdy z nimi nie porozmawiam. Czy ktoś też tak ma? Czy może normalni ludzie dzwonią do swoich starych znajomych kiedy tylko im przyjdzie na to ochota?

A tak wogóle to mnie sie juz ta blogowa zabawa nie podoba. Zawsze jest ktoś lepszy i to mnie denerwuje, bo jestem w pewnych sferach nadambitna i chce być nikt inny tylko master. Chcę codziennie radosnie znajdować czas na wrzucanie noteczek blyskotliwie napisanych tak ze nic tylko obsikać sobie nogi. Chce w każdej z nich mieć przynajmniej trzy zdjęcia ostre jak brzytewka przedstawiające szczupłą kibić, smakowite śliczności i rozświetloną chmure nad moim wiejskim domem. Chce wrzucać to co chce, czyli totalne duperele, one photo every hour, nową torbę i lakier do paznokci, a czuję się zobligowana do intelektualnych wypocin i to mnie taaaaak męęęczy i powoduje, że pisze raz na sto lat, a każdy głos krytyki to drżąca broda. Gdzie te czasy, kiedy bloga czytało pięć osób w tym ja i Marcel! Dla zobrazowania, chce być taka, taka i taka jednocześnie. No dobra, już się natłumaczyłam i nausprawiedliwiałam. Z czystym sumieniem mogę udać się na wypoczynek na drugim boku, bo innego wypoczynku to ja w te wakacje nie zaznaje.

Na deserek moje śliczne czerwcowe śniadanie (ah te bezrobotne, mają czas smażyć pancakes co rano...), moja śliczna torba i śliczne perfumy urodzinowe, śliczna leśna kura i parszywa ja i śliczny Marceli.









A w następnej noteczce, o ile nie nastąpi wcześniej koniec świata, podzielę się z Wami sekretem naszych babć. Otóż dowiecie się, jak uwaga uwaga, make poop easier! : - ) Będzie fotostory (ja w eleganckiej-ponadczasowej-odpowiedniej-na-spotkanie-i-kolacje-z-przyjaciolmi-kupionej-na-wyprzedaży bluzce, musowo), a efekt koncowy zamieszcze na fejsbuku i będzie można kliknąć "lubie to"! Czyż to nie kuszące? Pomyślcie tylko... < rozmarzona na amen >

W następnej noteczce pewnie będzie jesień i będe jeść buraczki i nosić buraczkowe swetry i będzie CUDNIE. O ile nie zacznie padać śnieg pierwszego września. To możliwe. Wszyscy to wiemy.
Dziękuje za cierpliwość. Całusy.