czwartek, 23 grudnia 2010

Dziś był prawdziwie ciastkowy dzień. Poranny popłoch i poranny spokój, tata w swoim nowym dorosłym szlafroku robi miny przeziębionego człowieka. Kawa, kanapka z serem i dekoruj córuchna póki paluszki młode. Ściub oczy guziki i smutki jednego z pierników, tego chorego, co wygląda jak weteran z obciętymi kończynami, w pampersie, z miną zbolałą. Niejedno widział.

Herbata za herbatą. Za oknem synowie i córy Adama urabiają kończyny po łokcie wlekąc się po błocie ciągnąc siaty z szynkami pomarańczami wódkami i zestawami dove i fa dla tych którym coś trzeba. Śnieg sypie zawsze w oczy. Osowiałe wrony siedzą na łysych drzewach wytężając sokoli wzrok wypatrują, co by tu porobić ciekawego w ten drugi dzień ferii zimowych. Może poczytają... A może jak mama wróci z pracy to ozdobią kruche ciastka? W towarzystwie Kury Ika i Psa Sota, jak zaprezentowane.


A wieczorem gdy druga - robiona w panice bo połowa pierwszej zniknęła a ja chce je jeść codziennie i ciągle - partia pierników wyjdzie z piekarnika, naleją do kubasów glogg i obejrzą głupi słodki świąteczny film. Wyjedzą migdały i rodzyny papompowane niczym węzły chłonne w szczytowej fazie przeziębienia. Upiją się i będzie pięknie.


Jutro wigilia!


Wesołych świąt dzieci cz. 2 ;)

sobota, 18 grudnia 2010

Będzie tak:
Wstanę o 11. Wszyscy będą źli, bo zawsze są źli w wigilię rano. W kuchni okna zaparowane, z szybkowara (wiem, oldschool) bucha zapach gotowanej marchwi. Mama z przedziwną konstelacją spinek na głowie zapobiegających opadowi włosów do jedzenia, będzie robić sałatkę i krzyczeć, że nikt nie pomaga. Zaczniemy dumać czy w wigilie jest post, czy to już może odwołane. Bez względu na werdykt, tata zje kanapkę z resztką kiełbachy patrząc przez okno na sikory wyżerające ziarno i kupkające na balkon. Ja będe się snuć po mieszkaniu, dotykając choinki i wyżerając przedziwnie udekorowane dzień wcześniej ciastka sklejone dżemem. Sprawdzę czy aby Nigelli w teve nie ma, albo Jamiego, albo tych dwóch pań które ubierają świat. Mama będzie krzyczeć, że nikt nie pomaga, mimo że nikt nie kroi ogórków tak ładnie jak ona i wszyscy o tym wiedzą. Zapachnie mięsem pieczonym obficie natartym zielem angielskim którego proces tłuczenia w moździeżu zirytuje tate, który wyjdzie na spacer. Znowu nikt nie pomaga. Położę się pod choinką i będę zgadywać co jest w której paczce, potem razem z bratem odegramy coroczne szoł pt. 'jestem prezentem sterowanym pilotem i wydając dziwne dzwięki pójdę gdzie się mnie skieruje'. Pomogę mamie przecież. Zrobi się ciemno i wróci tata odcedzony z irytacji przez zimne powietrze. Włączy płyte Turnaua i Małas-Godlewskiej która wyciska ze mnie niesamowite ilości łez, zwłaszcza w samotności, więc pójdę się kąpać. Wszyscy się uspokoją i wystroją. Zrobią sobie ładne włosy, policzki, wyprasują koszule, wypachnią. Mama zapakuje jedzenie i wyjdziemy. Kto gasi światło, ten czuje, że to już dzisiaj wigilia, DZISIAJ i TERAZ.

Jadąc samochodem będziemy słuchać amerykańskich piosenek świątecznych a ja z bratem będziemy liczyć choinki które widać w oknach. Dzika konkurencja, wyniki zawsze odrobine zafałszowane.

Dziadzio zamaszystym uściskiem i całusem zrujnuje misternie ułożone (tzn wysuszone i wymodlone) loki. Babcia się popłacze podczas opłatkowych życzeń. Zawsze po 10 uszek, barszcz, śledź z ziemniakiem, babranie się w karpiu. Kapustka co roku lepsza. Kompot z suszu co roku tak samo mi niesmakujący. Myślę sobie: boże, i juz po wszystkim! Znowu trzeba czekać rok. Znowu przegapiłam trwanie, chociaż trwała ta chwila wigilijna przecież cały wieczór.
Potem wizyta u drugich dziadków. Uściski. Nic już się nie mieści, tylko racuchy, dużo więcej niż człowiek przypuszczał. Alina dzwoniła. Słuchaj małgosiu to jak jutro robimy. Na choince między bombkami i cukierkami banknocik. Dzieci ziewają bo jednak kuszą te paczki błyszczące pod choinką domową. Dzieci to ja i brat. Jedziemy. Gdy już się na nie patrzy, to nie chce się ich otwierać, bo wtedy już będzie całkiem po wigilii. Rozdanie i bach. Po wigilii. Mozna zacząć jesc ciasta. Można zacząć jesc mięso. Kieliszek szampana, kewin sam w domu i jest cudnie. Co z tego że nie będzie sniegu, nigdy nie ma. Cudnie.
Foty z przebieranej imprezy gwiazdkowej.

Owszem, zdjęcie niekorzystne, gruby i nalany jednorożec degustuje ciasto marchewkowe, ale obrazuje mój związek miłosny zarówno z chłopcem jak i z jedzeniem.

Popej. Na drugim ramieniu była goła wulgarna syrena.


Kawałek człowieka przebranego za torebeczke amfetaminy.


Notka niejako sponsorowana przez firmę Knorr, która zapewne pomoże Wam zorganizować święta ;>


Wesołych świąt dzieci ;)

piątek, 10 grudnia 2010

Dziś był fajny dzień, zupełnie jakbym mieszkała w wielkim mieście i korzystała z życia na całego przewalając się nonszalancko tu i ówdzie. Właśnie tak się przewalałam! Wstałam rano zdjęta przerażeniem że to już siódma, paskudna siódma, chłodne ramiona, kołdra woła, stopy kostnieją bo jak to mówią staruszkowie, wieje od podłogi...Zjadłam uroczą kaszę manną mannę z najcudowniejszą konfiturą wiśniowo porzeczkową świata - tylko moja babcia taką potrafi uczynić. TO jest cud, a nie jakieś tam boże narodzenie! Pobiegłam na zajęcia trzymając na ramionach długi drąg żeby się nie przewalić na lodzie, w który w ciągu nocy zamienił się cały drogowy kleik. A nie, przepraszam, ja tylko rozkładałam ręce i jak ten Mały Książę z powiewającą peleryną gnałam na autobus. Na zajątkach nudy, wiadomo, jakieś piprzone analizy wieloczynnikowe za które i tak w kryzysowej sytuacji zapłace, a nie będę się pocić ze zmęczenia i klepać w spssie. A potem...potem był hedonizm. Prawdziwe kino. Do kina chadzam rzadko z powodu czystego skąpstwa, a potem zapominam co chciałam obejrzeć i tym sposobem od pół roku oglądam tylko housa i inne seriale a filmów wcale :[ No więc dziś postanowiłam iść na harrego pottera jako że jestem dzieckiem tego pokolenia które go kocha. Któremu serce drży.

Harry mnie uradował, mimo tego, że oprócz mnie na sali były dwie wycieczki gimnazjalistów...........................
Płakałam gdy Hermiona rzuciła zaklęcie zapomnienia na swoich rodziców, takich tatusiowo mamusiowych dobrych rodziców którzy może nie znają każdej Twojej myśli ale wypełniasz całe ich serce. Płakałam gdy Zgredek umarł. Nie płakałam gdy Hedwiga umarła bo wtedy sie akurat zamyśliłam na temat obiadu. Miałam gęsią skórkę zdolną porwać rajstopy sto den gdy nick cave zaczął mruczeć to. Niesamowita scena, gimnazjaliści kwękali swoim śmieszkiem niedojrzałego człowieka który wstydzi sie emocji i jest głupi jak koza, a ja poczułam sie taka dziecięco dorosła, jakby ktoś przetarł szybę za którą cały poważny świat a nie jakiś tam wytwór wyobraźni pani rowling. Jestem TOTALNIE pokolenie Harrego i jestem z tego dumna :D
No i co tu więcej można pisać, każdy już albo widział albo czytał recenzję, albo ma w dupie. Więc koniec, wróciłam do domu przez śniegi i pije dziwny twór - earl grey z sokiem porzeczkowym (babcinym, a jakże) który z powodu dużej ilości pektyn zmienił się stojąc w lodówce w coś pokroju czopa śluzowego i zgrabnie plusnął mi do herbatki. A do tego jeszcze kropelka martini rosso z braku..rumu, czy tam czego. Dobre w każdym razie.



A tak sobie chciałam pisnąć. Miłego weekendu.

wtorek, 7 grudnia 2010

Święta zdarzają się co roku. Jak wiadomo, co roku wcześniej. Przychodzi pan Jezusek. Dajemy sobie prezenty. Jemy błotnistego karpia. Takie tam. Każde dziecko o tym wie.

Nie każde dziecko wie, że prezenty które znajduje pod choinką, trzeba wychodzić. Idzie sobie taka dorosła osoba grudniową porą, idzie i idzie, aż w końcu wchodzi do galerii handlowej. Jest w niej milion osób. Na początku napotyka przesiąknięty błotem dywanik niczym to jeziorko, to bagienko pochłaniające nieuważnie zwisające końcówki sznurowadeł. Tupie energicznie aby resztki śniegu opadły i nie wsiąkały w skórkę licową bucika, przy tupnięciu bagienko wydaje dźwięk "splasz" i opryskuje sąsiednie łydki i stopy. Rzeka ludzka wije się w zawstydzeniu między jednymi a drugimi drzwiami przezornie otwartymi nie-na-wprost, żeby zimno i tlen broń boże nie wpływały do wnętrza galerii handlowej. Kto to widział żeby dorośli ludzie tak wężykiem szli. Idzie dalej. Czterdzieści osób stoi w kolejce do popularnej kawiarni aby napic się popularnej kawy. Kolejka po kawę łączy się z kolejką do bankomatu i tarasuje wejście do kibelka. Szeroka stara baba w czapie, z biodrami na krynolinie fuczy i stęka bo nie może iść się wysikać.

Odwraca dorosła osoba wzrok. Ślizga się po podłodze, ślizga po dekoracjach, pięknej choince stożku, lampeczkach i bombkach. Jakiś pan chce zrobić zdjęcie komórką tym bombeczkom. Ochroniarz w za dużym garniturze (panie, takie były na składzie, co miałem zrobić! bierzesz pan czy nie!) mówi mu że nie wolno. Małe świąteczne marzenie niespełnione - nie pokaże babci staruszce jakie piękne dekoracje w mieście. Chciała zobaczyć, może to jej ostatnie święta. Ochroniarzu Ty bez serca człowieku!

Wchodzi dorosła osoba do dyskontu 'Hmmm'. Wszędzie walą ją po oczach radosne świąteczne czerwone ceny że tanio, tanio za akryl, to prawie jak wełenka! No i przejdzie, stanik BIUSTONOSZ w kwiatki przymierzy zdejmując pięćset warstw odzieży, stanik nie dobry, robi sześć razy biusta. I weź to wkładaj wszystko z powrotem, zapinaj w odpowiedniej kolejności bo jak Ci sie rozszczelni na mrozie to wilk złapie za SPRAWY KOBIECE. Toczy sie osoba dalej po parnym tłocznym centrum handlowym, obijają jej się o uda pakunki z prezentami i wielkie kolczaste pudła z kozakami które sobie panie kupują z okazji zimy. Gdzie by tu jeszcze zajść, co by tu kupić. Nic już. Innym razem kupię prezenty. Czas na autobus.

Sto miliardów innych osób też pomyślało że czas na autobus. Stoją w kaszy rzędami i kolumnami, dzieci biegają pełne nie wiadomo skąd wziętej energii wokół swoich zmęczonych objuczonych siatami mamuś. Żaden autobus nie przyjeżdża przez dwadzieścia minut a potem nagle cztery naraz. Oczywiście się nie mieszczą pod przystankiem, więc sprawni i niesprawni muszą podnosić wysoko nogi by przez szare cukrem pudrem posypane krupy przejść, prosto w błotną kałużę wejść i potem już tylko kroczek do autobusu. Kierowca wysiada i kijem dopycha tłum, wszyscy robią uh, śledziony trzeszczą, pot spod czapek spływa, paczki szeleszczą. Jedziemy. Sto minut korka i jesteśmy w domu. Jemy zupe pomidorową (na kostce knorra nawet w sumie musze przyznać!) i czekoladowego mikołaja na deser. Zapalamy światełka gwiazdki. Jeszcze kilka wypraw i prezenty zostaną wychodzone. Boże daj zdrowia!


Cynamonowe palmiery.

To nie łuszczyca, głuptasy! To brokat!

Dzisiejsze śniadanie - ricotta hotcakes z nowo otrzymanej od mikołaja książki Nigelli Lawson.


Katarzyna Herman karmi wigilijnych gości pomysłem na schab, barszczem w proszku, sosem w proszku, grzybem w proszku i opłatkiem ciałem bożym w proszku firmy Knorr. Mnie babcia karmi barszczem z uszami, karpiem i śledziem z kartofelkami firmy Babcia. Wszyscy są szcześliwi i mają wyrzut serotoniny do krwioobiegu mózgowego. Radujmy się póki mamy czas, jeszcze 20 dni i po świętach!


Notkę sponsoruje Knorr, producent proszku i kostek rosołowych, możemy udawać, że go nie znamy, ale to będzie kłamstwo;)

środa, 1 grudnia 2010

No oczywiście żem się nie ogarnęła. Nie ogarniam. Nie mam czasu, jestem prawdziwie zajętą studentką prestiżowego kierunku w mieście wojewódzkim niematotamto. Pije alkohol. Jest mi zimno bo przyszła zima, ale też nie jest mi zimno bo jestem doskonale przygotowana, ja i moi przyjaciele, nowy sweter, płaszcz małej żołnierki i buciki małej żołnierki. Piekę z cukru i jem cukier ale wcale nie jestem gruba, nie tej zimy, o nie.

Przyszła zima, to wiadomo, wszędzie pół metra śniegu, bury wafel na drogach, schody są zabójczą pułapką dla nobliwych pań na obcasikach, pięć swetrów skarpety z angory autobusy się spóźniają, no norma przecież. Jest pięknie. Śnieg to dobro, zakochałam się w śniegu i proszęproszę niech zostanie do świąt! Jest rześko tak bardzo, że można sobie przewietrzyć głowę i wymrozić mózg owinięty zblazowaniem. Wszystko się błyszczy a noce są różowe. Śnieg sypie tylko na tle latarni z której malowniczo zwisa dlugi smark sopla. Bezdomni zniknęli. Omijam (zło nad złami, ale one nie chcą pomocy, są zbyt dumne, udają że to nie starość tylko takie widzimisię przewrócić się akurat tu) przewrócone staruszki machające rękoma niczym niemowlaki wrzucone do basenu, omijam rumiane radosne śmiertelnie niebezpiecznym mrozem ucałowane dzieci w skafandrach kubrakach i kaftanach. Wszędzie wydrążone są tunele a w nich mijają się skrzypiąco stanowczo zbyt pękate krasnale.

Taki oto proszę bardzo monumentalny opis zimy wytoczyłam na początek, teraz czas na małe aktualności.
Mamooo, dostałam piątkeeeee!! (łup plecakiem o ziemie, dźwięk otwieranej lodówki) Otóż tak, najprawdziwszą piątke, w dodatku z kolokwium ustnego. Wszystkie ustne sprawy powodują że sie straszliwie zapacam z nerwów i kiwam w te i nazad, po czym i tak wychodzę z dobrą oceną bo jako że się boje, to się uczę.
Mój pan od praktyk milczy i robi się ogólnie złowrogo, mam bowiem wrażenie że jak to się mówi obczaił mnie na fejsie i stwierdził że takiej malej lamy to on nie chce i teraz będzie milczał aż do lipca po czym napisze mi: hmm, to nie powiedziałem Ci, że to był podły żart któryśmy sobie we firmie umyślili a Tyś padła jego ofiarą...?
Mam wieczną niezaspokajalną potrzebę nowej odzieży. Przepięknej nowej odzieży która sprawi że będę całkowicie super, moje życie stanie się naprawde sensowne, włosy poczną błyszczeć a chłopak zacznie rozumieć że:
1. Mikrofalówki nie nastawia się na dziesięć minut i nie wyłącza na siłę po dwóch, gdy do podgrzania jest miska mleka. Nie robi się tego, bo to szkodzi minutnikowi mojej mikrofalówki, naprawde.
2. Nie zostawia się łyżki mleka w kartonie ani smętnej porzeczki w słoiku po najpyszniejszym babcinym dżemie świata.
3. Kołdra ma mieć wylot U STÓP a każdy róg we właściwym sobie rogu tak zwanej poszwy pochwy. Poszewki.
4. Kawałki tartej marchewki i rozsypane płatki owsiane sprząta się od razu. Inaczej marchewka przysycha na zawsze, a płatki możesz znaleźć nawet w skarpetach. Z angory.
5. Czynność powinna prowadzić do stanu dokonanego, na przykład, komenda: 'umyj naczynia' nie oznacza, że naczynia mają być myte i zostawione samopas bez względu na to ile strupów z ciasta na pancakes/kaszy/makaronu okazale się na nich pręży, tylko DOMYTE. UMYTE. CZYS - TE.
To tak na początek, może stworze coś w rodzaju...stu przykazań dla chłopców. Ku przestrodze.
Ale mi sie zachciało, to teraz pewnie wróce w lutym! A nie, bo jeszcze muszę w ramach sprzedania swego zadka ułożyć dwie notki o świętach i moim zdanżaniu na nie sygnowane jakże mi obojętną marką knorr. Także będzie się działo!
Aha, chce mieć kota. Małego słodkiego rozczochranego kota który jest grzeczny, zaszczepiony odrobaczony i umie sikać i kupkać do kuwety. Chce chce chce.

sobota, 13 listopada 2010

O borze co za dzień co za dzień był wczoraj!! Jeden z tych, które wieczorem pchają ból w Twoje kości miednicy i senność w gardło, ale jakże milutki. Po kolei.

Piąta rano to dziwna godzina, tak bardzo wczesna, że w zasadzie późna, jeszcze dresiki stoją pod płotami w dzielnicy biedy i dopijają ostatnie odgazowane krople, tak wczesna, że gdy położysz się spać o 23 to i tak budzisz się co dwie godziny, a o trzeciej dwadzieścia sześć ni stąd ni zowąd maszerujesz do łazienki i zaczynasz myć twarz, bo wydaje Ci się że już piąta, tylko że przegapiłaś budzik. Kładziesz się więc ze świeżo umytą paszczą i na chwile włącza się jakaś radiowa reklama spisu rolników. Pac, cicho reklamo, jedna jedniutka ostateczna myśl: amożetymrazemzostanewłóżeczku :[ Jednak nie, nie zostajesz! Myjesz nieprzytomnie głowę i pięć razy się przebierasz. Bo masz ważny dzień! Jest tak wcześnie, że tak samo ciemno jak o siedemnastej, jedząc śniadanie czujesz się troche jak nocny pasibrzuch, ale wolno Ci tą kanapkę z majonezem, bo to nie noc tylko dzień już, poranek! Zbierasz siły na swój ważny dzień. Idziesz na otobusik, a niebo z każdym mrugnięciem jaśniejsze. Wchodzisz na kładkę naduliczną i widzisz pręgi czerwone malinowe rude niczym wzór na plecach maltretowanego dziecka. Czemu nikt się nie zachwyca? Wąsaczu, czemu wpatrujesz się w swoje skajowe buciki z kutasikami, spójrz na niebo, dzień będzie szary, spójrzże na niebo, człowieku!!
W pociągu dziewczynka je kanapke z jajkiem. Druga dziewczynka nuci: quantanamera. Pani mówi: ja tu palę! Wolno mi!
A potem dojeżdżasz do warszawy i okazuje się, że dziś zimny dzień. Wiatr wwiewa Ci katar do nosa a włosy do ust, lecisz na kolejny otobusik i błąkasz się po mokotowie bo przyjechałaś jak ta ostatnia histeryczka 40 minut za wcześnie.
A potem trzask, prask, i masz praktyki na wakacje. W najfajniejszej i najmilszej agencji reklamowej gdzie pachnie drewnem i wszyscy suwają palcami po ipadach. Borze jak cudownie. Jak cudownie smakuje spełnione marzenie!
Ktoś porządnie trzymał kciuki, no ja nie wiem, jakaś bozia?
A potem idziesz i jak durna wydajesz w Topshopie ostatnie pieniądze na Sukienkę Idealną i bluzkę w kolorze...krwi? morderstwa? zwymiotowanej pomidorowej? Jakiś taki chory ładniusi i ciekawy kolor. W pociągu powrotnym siedzisz w przedziale z czterama facetami: dwóch z nich potwornie sapie, a jeden ma oczy bezmyślne i sie GAPI. Ale Ty sie nie denerwujesz na obleśne osoby, Ty kochasz cały świat! Cudownie cudownie.


Rozkręce się, obiecuje Wam, anonimowe kociaczki. Całuski.

czwartek, 11 listopada 2010

Nie mam słów by wyrazić cokolwiek. Mam jakieś sześć sztuk zagryzmolonych karteczek, ale wszystko co przelane na papier automatycznie zaczyna brzmieć idiotycznie. Nie to że coś sie dzieje, nic sie nie dzieje. To jest tydzień w którym słowo klucz to 'rozmowa'. Mam więcej zajęć niż kiedykolwiek. Mam wielką granitową płyte mrozoodporną na klatce piersiowej. Mam dość tłumaczenia i proszenia i czekania i wiary. Mam niewiarę w sens. To już nawet nie jest śmieszne, że co, że menel w busie sie na mnie pokładał smierdząc i błyszcząc przekrwionymi oczyma, że ludzka wada wymowy powodowała wczoraj trzygodzinne wybuchy alkoholowego śmiechu, że rozmawiałam z prawdziwymi tru chińczykami. Że już nienawidzę swojej magisterki niczym tego nienarodzonego fatalnego. Piernikowy słodki domek z oknami z landrynek kruszeje. Aj aj. Taki malusi kryzysik rozwojowy.

Różne miłe rzeczy:
Zaprzedałam dupe diabłu. Reklama makaronowa i reklama kosteciek psiprawowych knorra kupią mi nową sukienkę w którą oblekę swoje umartwione złamane serce, huehue.
Przez chwilę czułam się zupełnie wyjątkowo, i to nie wtedy gdy mój dziadek dał mi mój pierwszy cukierek werther's original, a wtedy gdy podczas milionowego z kolei badania połamanej trzeszczki, do gabinetu wtoczyła się chmara studentów medycyny i poczęła wgapiać się z nieukrywaną fascynacją w ów rozkawałkowany odcinek.
Te czy te okulary mam sobie zażyczyć za darmo?
Kiedyś przyjdzie wiosna. A wraz z nią, o ile nie zostane potraktowana jak złodziej i bandyta i dostanę wizę, mała duża podróż do świata gossip girl.

Taka tam bezduszna ususzona nicość. Kto pragnie być bardziej na bieżąco niech ukliknie Twittera, tam sie jakieś małe rzeczy dzieją częściej.
Zdjątka z domku i babcine. W domku jest super.



Ja wiem że tłuszcz bladość i głupi wyraz twarzy, ale to dobrze obrazuje moje nastroje. Zapomnienie przyjdź! Wczoraj przyszło, dziś boli głowa boli boli.


Etapie kotki klotki, wróć!

A jutro ważna rzecz, możecie trzymać kciuki jeśli macie ochotę!

czwartek, 14 października 2010

Jestem przeziębiona. Od poniedziałku do wczoraj miałam przeziębioną lewą stronę ciała, a od dzisiaj przeziębiona jest prawa. Prawa dziurka w nosie udaje że jej nie ma i bezwstydnie ignoruje acatar fast który smakuje jak coś wyciśniętego z sosny. Ponadto, ktoś zaorał mi gardło. Radełkiem powycinał piękne ludowe wzory których nie widać w lustrze, gdy człowiek wypnie migdalki, ale które czuć gdy budzi się wzdycha i przełyka ślinę, warunki konieczne by jakkolwiek zacząć dzień. Co za ohyda i paskuda, każdemu przeziębieniu powinna towarzyszyć jakaś krwawiąca wysypka, bo w autobusie nie widać CZUCIA SIĘ ŹLE. A po staruszkach widać starość, i to one mają prawo siedzieć a ja mam prawo wisieć na uchwycie i kulić łopatki żeby dreszcze powstrzymać i nos chować w zielony szalik żeby charczący dziad nie nacharczał mi do nosa ani w gardłowe wzorki jakimś swoim starczym wirionem. A ten charczy i charczy a ja wisze i wisze. Cały autobus rzęzi i siąka i smarka. Powietrze gęste od cząstek które były w cudzych ustach płucach nosach i bóg raczy wiedzieć gdzie jeszcze. Ale nie moge jechac rowerem, bo rower mi to zrobił. Rower jest piękny i brzydki zarazem, biało fioletowy. Ma białe boki opon, biały dzwonek, białe siodełko, białą owijkę na kierownicy, białą osłonę na łańcuch nieco połamaną i będzie miał biały koszyk, w który wplotę kwiatki skazane na kradzież. Ma fioletową ramę która spódnicy nie straszna. I wbrew pozorom jest dla dorosłych. Jadąc radośnie na uczelnię w dzień poniedziałkowy, zdjęłam futrzaną czapę i wiatr momentalnie przywiał wirion, zasadził i poleciał dalej. No i jestem tu gdzie jestem i tym czym jestem czyli wielkim ząbem czosnku połówką cytryny herbatą mlekiem i miodem w prześlicznych trędi owędi koralach z aspiryny. Żałość.

Ogłaszam też wielki konkurs na temat mojej pracy magisterskiej. Obszar zagadnień: psychologia pracy/reklama/pr/hr/chujwi. Nie chce pisać. Ale i chce napisać dzieło. Moda na entuzjazm magisterski dawno przeminęła. Ale kto wymyśli coś super, dostanie największą czekoladę jaką znajdę w sklepie. Dostanie swoją figurkę naturalnych rozmiarów, czekoladową. Pleh.

Paryż dorzucę jak zapanuje jeszcze większa sromota.
Jedzmy i tyjmy od tego wszyscy.

Cinnamon rolls. Kardamon jest idiotycznie drogi:/

Sałatka roku. Jak można się domyślić, burak gruszka orzech feta. Orzech to potęga, dochodzę do wniosku.

Opadnięte ręce. Pogodo, zostań taka do wiosny. Łydki, schudnijcie. Koronkowa kiecko, trwaj.


Czy ktoś na tym świecie prócz mnie zna zjawisko zimnego katarowego gardła? Gdy krople śluzówkę w nosie poluzują tak bardzo, że każdy oddech owiewa owo gardło? Dokuczliwe.
Dozo.

środa, 6 października 2010

Oh jaki dziś dziwny dzień. Wszyscy mnie znają i rozmawiają ze mną. Może to dlatego, że zajęłam ogólnoświatowe zasoby zdjęciowe sieci Internet, wrzucając na facebooka sete zdjęć z wiadomo jakiego miasta mych marzeń i snów. Jakaś miła dziewczynka która je widziała u znajomej znajomej napisała mi maila że dziękuje i że śliczne. Jestem wyłechtana za wszystkie czasy, wierze we wszystkie komplementy. Co więcej! Dziś na uczelni odnalazła się zagubiona dawno temu w czasoprzestrzeni gładkowłosa niewiasta o wdzięcznym imieniu Agatka i powiedziała mi że ZNA MOJEGO TAJNEGO BLOGASKA. Jestem w szoku. No i pozdrawiam oczywiście!

No i co tam jeszcze...jestem ogólnie zdruzgotana powrotem na uczelnie. Jeśli ktoś nadąża za super hiper nowym gadżetem twitterowym, to wie, że mam na przykład zajęcia z wielkim inkwizytorem hogwartu. Który ma palce jak nogi kurczaka za ladą w mięsnym, blade grube świecące i z pazurami. Opierścienione. Który wzdycha i przewraca oczami, kiedy już są otwarte. Który powinien sie zająć nauczaniem początkowym, bo jedynie przedszkolak jest w stanie podekscytować się na dźwięk tego głosu. Bożesz Ty, chroń mnie. Poza przerażeniem towarzyszy mi też uczucie zażenowania i znudzenia. Wszechznudzenia. Też mi nowość.

Kontynuując temat Paryża :> bo napewno nikt jeszcze nim nie wymmiotuje! Pozostałe dni nie były tak zorganizowane, ani aż tak zdjęciowe. Foty te same co na facebooku, więc ludzie których znam z imienia i nazwiska mogą oszczędzić sobie czasu, skoro już wczoraj przez nie przebrnęli ;)
Dzień trzeci zaczęliśmy na placu bastylii i poszliśmy w kierunku dzielnicy łacińskiej (ooo miłość dzielnicowa).

Institut du Monde Arabe. Cały w stalowych soczewkach które regulują dopływ światła do wnętrza. Od razu po zamontowaniu się popsuły, no taki żarcik od losu;)


Po przejściu na stały ląd natknęliśmy się na uroczy sklepik z cukierkami z różnych rejonów francji, uprzejmy pan pozwolił obfocić, no więc świadomi wszelkich zasad psycho jakie nami kierowały, ulegliśmy też obecnym tam kaloriom. Pięć czekoladeczek kosztowało ponad 6 euro, co tłumaczyliśmy sobie potem przez pięć godzin że przecież wakacje że oj trudno, acz nasze polskie biedne serca cierpiały.



Targ Mouffetard. Moje serce biło z podekscytowania na widok niesamoowitej ilości SERAAA. Raj.


No i dalej. Stopy omdlałe. Panteon. Champs Elysees zupełnie nie podniecające, no ile można patrzeć na szmaty z sieciówek. la defense, dzielnica biznesowa, zupełnie fantastyczna dla mieszkańców polski wschodniej ;) Plac concorde i szaleńczy bieg w poprzek pięciu pasów ruchu na wielkim rondzie bo migać ma wieżyczka po raz pierwszy.












Już mi się nie chce przeglądać tych zdjęć. Kolą. Niech mnie ktoś zmobilizuje do PORZĄDNEJ PRACY nad francuskim. Plany na jutrzejszy uroczysty wolny dzień to odsypianie dzisiejszej szóstej rano, może gossip girl, obowiązkowo te wszystkie odmianki liczebniczki i słóweczka. Marzenie małe: cinnamon buns. Marzenie duże: zniknąć stąd.

czwartek, 30 września 2010

I nadszedł wieczór i nadszedł poranek - dzień drugi. Którego opisanie zajmuje mi sto lat, bo photoscape płata że tak się wyraże, niemiłe figle. I zdjęcia są nie takie jakie chce żeby były. Poza tym następują pewne zawirowania w czasie teraźniejszym które powodują lekkie zgorzknienie (tak, da sie bardziej) i napełniają mnie jedną wielką miną :-/. Za tydzień będe siedzieć na zajęciach, w dodatku zupełnie samiutka, bo moja jedyna koleżanka potajemnie wyniosła się do Wawy. Fantastycznie.

...natomiast tydzień temu w poniedziałek radzi i weseli ze swoich nowo aktywowanych kart paris navigo, pojechaliśmy na Super Sławny Cmentarz Pere Lachaise. Słońce świeciło, kasztany waliły o ziemię jak szalone, złote listki szeleściły pod stopami jak szalone i ogólnie było jak w jakiejś opowiastce dla dzieci. Trzy godziny zajęło nam znalezienie wszystkich sławnych zwłok. Niesamowite mini-miasto pełne domów, kruki wysiadujące nagrzane daszki tychże, wielkie super krematorium z kilometrową trasą pełną tablic.









Obcałowany grób Oskara.


No tutaj to serce drgnęło. Palec również, gdyż chciał dotknąć, gdyż nie uwierzy póki nie dotknie. On wtedy, ja teraz i tak dalej.


Po opuszczeniu cmentarzycha udaliśmy się razem z Marcelim w okolice kanału St. Martin, tam gdzie Amelia puszczała kaczki. My jednak kieszenie swe wypełniliśmy jedzeniem i spoczęliśmy na murku w celu spożycia LANCZU.

Bagetowa miłość. Nieporównywalna z gąbczastą strukturą jaką można nabyć w tesco za 99 groszy.

Kanał sam w sobie nie był za ładny, chyba że z naszej winy i nieświadomości. Jako że czas naglił, ruszyliśmy dalej. Mali podróżnicy.
Następnym przystankiem był Plac Pigalle, który okazał się czymś w zasadzie niezbyt arcyciekawym. Kasztanów nie uświadczysz. Urocza dzielnica pełna seks szopów i tandetnych pamiątek typu kicający piszczący szczeniak z plastikowymi oczami. Rzut oka na Mulę i hop siup w Rue Lepic, czyli trasę Ameliową.


Obrażony nagi grubas i jego kobieta siedzący przed wejściem do jakiegoś przybytku z męskimi paniami zaczepiającymi mi Marcelego! Skandal.
Montmartre to śliczniusia i urocza dzielnica, jak każda inna. Może brzmi to okrutnie, ale mi sie tam naprawde poodobało wszystko! W każdym razie tak jak w każdej innej na równych chodnikach leżały złote liście i kasztany, gdzieś w okolicy był monstrualnie wielki kościół, a każde okno wyposażone było w okiennice i doniczke z kwiatami. Maszerujemy, maszerujemy, ja przeklinam na Marcelego że jest kretyn bo nie umie zrobić ostrego i jednocześnie prostego/jasnego/proporcjonalnego zdjęcia, aż tu nagle przed naszymi oczyma wyłania się śliczna cukiernia pod szyldem 'Miss Cupcake'. Cała złość spłynęła do żołądka razem z idealną babeczką. Niestety w środku fot niet, a było uroczo, no ale wszyscy znamy tego typu miejsca z bloga Urszuli;)


I dalej w drogę trasą ameliową. Następnym przystankiem był niestety zamknięty Maison Collignon. Kupiłabym sobie karczocha i przytuliła go do serca.


Odwracasz się w lewo i widzisz całe miasto w którym powinnaś się była urodzić. To szczęśliwy czy nieszczęśliwy moment?

Macaroons były wszędzie. Nasze przywieźliśmy sobie z supermarketu ;) ale o tym hmm, za jakieś trzy miesiące, bo może wtedy uda mi się skończyć relacje...

Wiem, dupa z prawej sie wypieła w kadr. Nie lubie cięcia, więc dupa zostaje.
Idąc dalej w górę i w górę, omijając Psie kupy rozmazane po kocich łbach (to powinien być jakiś związek frazeologiczny, albo chociaż przysłowie!), podłączając się do tej i owej wycieczki i słuchając nowinek, dotarliśmy do szczytu szczytów. Oczom naszym ukazała się wielka urocza biała beza.

Podobno passe jest lubić bezę, tak jak i lubić wieżę Eiffela. Podobno są brzydkie. W dupach im sie przewraca, przyjechaliby do Lublina:/ No w każdym razie postaliśmy sobie przed bezą, popatrzyliśmy na miasto...

...a słońce grzało. Murzyni pobrzękiwali brelokami z wieżą (1e 6 sztuk!), kaleki pobrzękiwały puszkami po tuńczyku. Było cudownie.

Pod Sacré-Cœur natknęliśmy się na najśliczniejszą karuzelę świata. Tą, pod którą
Nino Quincampoix odebrał telefon i tam gdzie odnalazł swój album ze zdjęciami, do którego jeszcze wrócimy. To tam. Mimo że nie było tam żadnej budki telefonicznej. Telewizja kłamie. Karuzela powróci gdy będzie ciemno.

Teraz jednak wzywała nas kolacja u Zofii. Po drodze wstąpiliśmy połechtać swe powonienie i oczęta do kolejnego uroczego miejsca - sklepu z ciastkami, lizakami i nugatem.



Potem pojechaliśmy w okolice Starej Opery pochodzić i popatrzeć na bogate panie wylewające sie z Lafayette. Smutek żal i rozpacz z powodu ubogości własnej stojącej w opozycji do wielu slicznych sznurowanych bucików. No nic. Oddychanie ulicą i marzenia o ukwieconym balkonie jakoś ten ból ukoiły.


I już. Wtorek się skończył. Tak przynajmniej myśleliśmy. Zofia wyprowadziła nas z błędu, serwując w ramach przystawki małe śliczne jeszcze niedawno żywe i radosne, ratowane przeze mnie ochoczo z pieszych traktów, machające różkami, zapładniające się krzyżowo, usmażone z czosnkiem i polane masłem ślimaczki. Przyznam że broda mi drżała. Marceli wpieprzył osiem. Osiem. Cała rodzina, może nawet trzypokoleniowa. Podobno dwa tygodnie przed ścięciem, karmi się je mąką, żeby miały czysto w brzuszkach i jelitkach. Konsystencja ŻYWA.

Na drugie niezbyt dekoracyjny natomiast doskonały kurczak w czekoladzie z ryżem basmati, na trzecie również niezbyt ładne, ale fantastyczne sery...


...na czwarte zaś tarta tatin. Z karmelizowanymi jabłkami, podana z kulką lodów, lub łychą kwaśnej gęstej śmietany. Śmietanowa opcja rewelacja. Całość podlana trzema butlami wina na 5 osób (Zofia, pewna ironiczna Krystyna, oraz erasmusowa Asia, plus my) sprawiła że umarliśmy z rozkoszy.
I powiedziałam ja, że było to dobre. Ciąg dalszy nastąpi.

A dziś mamy czwartek, na dworze jest pięć stopni, w domu pachnie zupą buraczkową z kurczakiem, ziemniakami i marchewką, całą różową. Kolej na cytrynowego makaronika, zostały jeszcze trzy inne. Moje CV leży w McDonaldzie i wielu innych miejscach, bo ja mam plan. Religijna pani w spódnicy posiadająca kalendarz z papieżem jest jego częścią. Moja nowa książka pt 'repetytorium' jest jego częścią. Chodzę w bańce, nikomu nie patrze w oczy i wyobrażam sobie, że to mój ostatni dzień w Lublinie. Psy niech dotykają nosami moich palców, to może być część bańki. Reszta do niej nie należy.