środa, 18 lipca 2012

Skoro liczba wyświetleń poprzedniej notki przekroczyła 500 (marnie, ale równo) to z czystym sumieniem mogę dodać nową. Ale też dlatego, że muszę znaleźć coś do roboty, by nie brudzić rączek magisterką. I dlatego, że dzięki anonimowemu komentarzowi przeczytałam dziś cały blog Fretki i czuję się zainspirowana. Zawsze jak czytam bloga kogoś kto (fajnie) pisze co kilka dni myślę sobie: oh jakby to było pięknie. Przepiękni byśmy byli. Szkoda tylko że czuję się teraz jak kopiara. Małpa małpuje, nic innego nie potrafi. Każdy kogoś kopiuje, tylko pół biedy jak to ktoś z zagranicy czy też innej warstwy społecznej, najgorzej kopiować równego sobie a jeszcze bardziej najgorzej gdy on to zobaczy. Ten równy. Pierwszy. Fak, znowu druga.

Nic nowego na szeroko pojęty temat egzaltacji nie stworzyłam, to taka raczej wtyczka pamiętnikarska. Z kategorii 'blogi osobiste'.

No więc dwa tygodnie przesiedziałam na dupsku rozdmuchując czarne chmury wiszące nad mym łbem. Dwa tygodnie miną w piątek. Dwa tygodnie temu (licząc od piątku, no mówię) przekonywałam się - jezu kupa czasu, zdążę ogarnąć! Bo w piątek moja promotorka idzie na urlop, a że nie należy ona do ułatwiających komukolwiek życie, to najpewniej cokolwiek jej wyślę po tym dniu (lub nawet tego dnia, przecież kto normalny w ostatni dzień pracy wykonuje jakieś czynności) przeczytane zostanie we wrześniu. No bo przecież nie na urlopie. Nie na wywczasach. We wrześniu, a przecież jeszcze trzeba trochę czasu na krzyki i wykłócanie się, na awantury całonocne emailowe, na miliards rzeczy. I między tym miliardsem rzeczy czai się obrona, która musi być odbębniona do końca września. Podobno nie ma takiego dedlajnu którego nie da się przesunąć. Podobno nie było jeszcze przypadku, żeby ktoś się nie obronił, ba, nigdy nie zdarzyła się trója. Podobno promotorzy przy końcówce ułatwiają. Na pewno nie mój. Mój to szatan. SZATAN. No. Więc jutro (dla kłótliwych informacja: dla mnie dzień zaczyna się wtedy, kiedy jest jasno i kiedy wstaję, nie sekundę po północy - ta reguła obowiązuje tylko w urodziny) życzliwa koleżanka, która już się obroniła, przyjdzie do mnie i mi pomoże, skopiuje się to i owo, przeinaczy, sformatuje. Ameryki nie odkryje. Żenadę uniwersytecką podkarmi.
A w czwartek (o ile w środę praca zostanie skończona, innego scenariusza w zasadzie nie przewiduje :() muszę się spakować. Nie brzmi to nawet w połowie tak groźnie jak powinno - muszę się spakować na NIE WIADOMO ILE DNI. Od 2 do 11. W mały plecak. Nie wiem nawet jaka będzie pogoda za jedenaście dni. Nie mam się w co ubrać. Nie mam pieniędzy. Ale wszystko to nieważne, bo w piątek mam rozmowę o staż który mógłby obrócić me nudne kołdrzane życie żarłoka w ekscytujące życie stażystki w dużej agencji. Yep. Dyg dyg.
A za miesiąc będę w Tokio z moją najlepszą  przyjaciółką (tak, nadal jesteśmy razem, więc jeśli ktoś planował wskoczenie na moje miejsce...sorry.). No nie brzmi to źle.
Cały dzień chodzi mi po głowie dźwięk. Macie tak? Mnie się zdarzają prześladujące słowa, ale dziś to jest dźwięk. Jak robią buziami psy we Francji (i francuskiej części Szwajcarii). JUF JUF (z wąskoustym U, które wymusza skupione sepleniące F). To powinno zacząć coś znaczyć, takie jakieś smaczne. Na przykład...juf, ale jestem padnięta! Juf, zapomniałam gaci na zmiane.
Juf mać, nie mam siły ochoty motywacji mózgu bezmózgu na napisanie ostatnich kilku stron magisterki.






Fotki dla zafrasowanych, że nie wiedzą jak skomentować. Miłość blednie proporcjonalnie do czasu oczekiwania na moje buty do biegania, książki i portki.Nie no, nie blednie. Przecież dobrze znam zjawisko chaosu :)

Aha, moja druga Piana, gdyby ktoś na Twitterze nie zauważył. Czy Piany nadają się żeby je wydrukować i pokazać jako moje talenta? :( No bo ja już nie wiem. Nikt na słowo nie uwierzy, że umiem pisać (co też jest w mojej głowie dyskusyjne i siedzi nieudacznik szatan, pewnie dziad po kądzieli promotorki, oraz złoty anioł trzymający pęk narcyzów).

Kciuczki całą środę i dam radę. 




niedziela, 8 lipca 2012

Noc.
Mokra sukienka oblepia Ci nogi. Trzydzieści stopni o dwudziestej drugiej, więc absolutnie Ci to nie przeszkadza. Nie przeszkadza to też kierowcy, w którego samochód wsiąka ta woda. Kierowca i jego żona siedzą przed Tobą i kiwają głowami do "muzyki świata", co rusz to innej, afrykańskiej na przykład, albo takiej rodem z budki z kebabem. Kiwasz głową i Ty i podrygujesz calutka bo byś potańczyła, bo masz we krwi wino i zabójcze bąble smutkoradości, zdradliwe, bo wyciskające łzy. Ale chowasz je w ciemności i jednocześnie nie możesz wyprostować ust, tak Ci cudnie. Nagle komuś się przypomina zabawna historyjka z przyjęcia u ambasadora niczym z reklamy ferrero rocher i już wszyscy możemy o tym pochichotać. Dzieciom kiwają się głowy, ale impreza trwa, taka nawet ze śpiewaniem. Dorosłość i posiadanie dzieci nie wykluczają normalności, przygodowości i robienia tego, na co się ma ochotę, jak się okazuje.

Ta woda wzięła się z jeziora D'Annecy, do którego wrzuciliście dzieci, a potem sami wskoczyliście podczas drogi powrotnej do samochodu, już na ostatniej prostej. Brzuchy macie pełne fondue (ostatnie marzenie Kasi) i czekolady, najlepsze połączenie! Woda jest ciepła i niebieska jak w filmie, góry też są niebieskie i niebo też. Istnieje milion odcieni niebieskości, jak się okazuje.
Wyłazicie i gonisz po trawie mokre i pogodne blond dziecko. Ściskasz je i robisz samolot i udajesz, że łażą po nim mrówki, żeby wcisnąć małe łapki w koszulkę. Nigdy byś nie pomyślała, że lubisz dzieci. Tu po prostu są, czasem wykańczające, czasem tres tres tres mignon. Gdy wymawiają perfekcyjnie wszystkie nosówki. Gdy opowiadają Ci historie o robaku którego jak człowiek dotknie, to umiera. Gdy łapią Cię za rękę, albo gdy wdrapują się na Ciebie jak małe małpki, żeby pospać w upale. Masz nowy wzorzec tego, jak można wychowywać dzieci i jak można brnąć przez dorosłość. Jak można wcale nie być poważnym, tylko pełnym pasji i w dobrym sensie samolubnym, jednocześnie będąc rodzicem.
Księżyc jest żółty jak ser, hehe, i prawie okrągły. Dwadzieścia cztery godziny później w Warszawie widzisz ten sam księżyc, ale to chyba niemożliwe.

Jedziecie autostradą w kierunku Genewy i podrygujecie. Po powrocie siedzicie na tarasie do drugiej i czytacie o wysepce przy nieskończoności piwnej. Zaczynasz szukać swoich skarpetek, po całym domu i ogrodzie, po szufladach dziecięcych, znajdujesz niektóre. Resztę dostaniesz za miesiąc w paczce, albo ktoś zacznie w nich chodzić. Miły chaos. Sześć tygodni poluzowało Ci, jeszcze bardziej, standardy bałaganowe. Masz to w nosku, cóż przychodzi człowiekowi z idealnego porządku?






























Sześć tygodni jak z bicza strzelił.
Najgorszy moment to różowy zmierzch gdzieś pod Lozanną i trzymanie wyjącego w histerii dziecka, przez piętnaście długich minut, gdy jego tata poszedł szukać portfela. Wszyscy patrzyli na Ciebie jak na porywacza. A także straszny dzień na zamku w Nyon, gdy tata zajął się degustacją wina a Ty, mając dwie ręce, musiałaś ogarnąć trójkę walczących ze sobą dzieci. Na pełnym białego w-sam-raz-do-rzucania-w-ludzi-trzymających-kieliszki-żwirku dziedzińcu. A gdzieś obok jakaś stylowa trzyjęzyczna damula w Twoim wieku, w sukience w groszki i chuście na włosach spiętych w banan, na szpileczkach nude, oczywiście, wdzięczna do zrzygu, razem ze swoim ralfem lorenem u boku, "ojej, dziecko się do mnie uśmiechnęło, jak przesłodko!". Piękna i Bestia, rozczochrana i z żałosnym angielskim i francuskim i nikomu nie potrzebnym polskim.

Najfajniejsze momenty? Jak przełaziliście przez szeroki rwący strumień, z dziećmi na plecach, a woda była tak lodowata jak nic na świecie, kamienie śliskie, więc powoli, noga za nogą. Jak już człowiek wyszedł to krzyczał z bólu i z radości. Popłoszył świstaki. Jak niebieską nocą rowerem pomknęłaś nad jezioro popływać z kaczorami, pod gwiazdami i księżycami, z widokiem na Mont Blanc. Jak rozmawialiście, z przerwami na uciszanie dzieci, sześć godzin pod rząd, o książkach i pisaniu i pracy i marzeniach i strachach podróżach różnicach kulturowych i podobieństwach międzykulturowych. Czujesz się jak na koloniach.
No i co tydzień ten pierwszy kęs croissanta i pierwszy łyk kawy w rześkim ogrodzie. Stopy w rosie. Rosa na policzkach jak już stoisz w długiej kolejce do odprawy zbyt ciężkiego bagażu. Książki i buty do biegania dostaniesz w paczce, więc teraz nie możesz biegać i nie masz jak zrzucić dwóch kilogramów serowych.
Odwiedź nas, koniecznie, jak nie tu to w Berlinie. Nie omieszkam, nawet jeśli to było tylko z grzeczności!

No i tyle. Teraz Lublin i kończenie magisterki, potem Warszawa, Rzym i Tokio i Londyn i Warszawa.
Chcę odgruzować kąty, to niefrasobliwe ganianie po placach zabaw sprawiło, że w nosie mam spódniczki i buciki na obcasach. Jezu, albo miętowe rurki. Absurdalna niewygoda. Jestem więc luzakiem i sprzedaje to i owo TU.
Oraz będąc pobudzona do pisania przez szwajcarską mamę obracającą się wśród pisarzy i turlającą po francuskim rynku wydawniczym, zaczęłam się bawić w Pianie! Mój tekst do przeczytania TU. Polecam, nie to że siebie, ale cały magazyn!
Wy czytajcie, albo nie, a ja idę dalej obracać się w lepkość. Cieszmy się z ukropu bo za tydzień góra dwa zacznie lać i wiać i nie przestanie do maja dwa tysiące trzynaście.
Bisous.