Z czym kojarzą Wam się Niemcy?
Mnie z dziwnym
chrzęszczącym językiem i z chemią piorącą.
Z czym kojarzy Wam się Hamburg? Z lotami
przesiadkowymi?
A Hannover? Z niczym?
Berlin? Źe wszyscy tam byli i wszystkim się podoba.
W tym roku byłam w Niemczech pierwszy raz. Nie liczę
wakacyjnego rodzinnego przemykania przez idealnie równe autostrady za czasów
dziecięctwa. Tak równe, że zupę możnaby zjeść z płaskiego talerza i ani
kropla.
Jeszcze do niedawna nigdy bym nie pomyślała, że jeden
z najlepszych weekendów swojego życia spędzę w Niemczech. Większość
najlepszych weekendów tego roku!
A jak się zaczął ten najfajniejszy?
Niemiecka Centrala Turystyki zaprosiła Ulę Celebrytkę i
Agatę z bloga Kuchnia Agaty na wyjazd pod tytułem Youth Hot Spots in
Germany. Niestety (zawsze mam problem z takim niestety, jeśli spotyka mnie
potem coś fantastycznego...) Agata się rozchorowała, a że natura nie
znosi próżni, zapytano Ulę Celebrytkę, czy nie ma aby jakiejś polskiej
koleżanki blogerki. Otóż, miała. Z perspektywą wyprztykania się z
kolejnych dni urlopowych pisnęłam więc z radością i bang, plany na weekend
gotowe.
Warszawa – Poznań.
Podróż zaczęła się o bolesnej czwartej rano. Dobrze o tej
porze jechać pociągiem i gapić się na te wszystkie mgły, chatki, polskie lasy.
I rozmyślać. Toalety jeszcze czyste. Melancholia.
Poznań – Monachium.
W każdym łączonym locie musi maczać palce jakiś szatan, bo
zawsze jeden z nich jest opóźniony. Zawsze ktoś się powoli wtarabania
z bliźniaczym wózkiem, a potem kierowca lotniskowego autobusu jest chyba
na stażu, bo nie wie jak jechać. I gnasz jak szalona przez kilometry
(przesada zawsze w cenie) lotniska, po to, aby ujrzeć jak stojąca samotnie przy
bramce Ula (to już urojenia, ale jakże barwne) ociera łzę, odwraca się i
wchodzi do korytarza prowadzącego do samolotu. I krzyczysz i ona się odwraca i
wpadamy sobie w objęcia i w podskokach biegniemy stawić czoło przygodzie i
wkurwionym pasażerom nieco opóźnionego samolotu.
Monachium – Hamburg.
Opiekują się nami jak królami. Mój pierwszy sznycel na
niemieckiej ziemi.
A potem poznajemy resztę ekipy. Sami ciekawi ludzie,
dziennikarze piszący o podróżach, muzyce i szeroko pojętym lajfstajlu (a to jak
wiadomo, kierunek przyszłości; dobrze, że u nas w Polsce też to wiedzą).
Wyborna stylówka pary z Australii od razu nas ekscytuje, więc postanawiamy
z Ulą się zakolegować.
I jak już mamy się z kim bawić, to wszystko staje się
jeszcze bardziej wspaniałe. Kolacja w portowej knajpie z szalonym
akordeonowcem, a potem... Reeperbahn Festival! Ważny Pan opowiada nam, jak to
kiedyś tutaj wokół nas nic tylko seksy, narkotyki i morderstwa, ale teraz jest
zupełnie inaczej! I idziemy w miasto. Nie jestem jakimś weteranem festiwalowym,
ale jest wspaniale. Z każdego kąta inna muzyka, niesamowite budynki, masa
ładnych ludzi (no dobrze, chłopców), niekończące się piwo. Densy, chichoty i
lodowate powietrze. Dławi mnie z radości.
Łazimy po najfajniejszych dzielnicach Hamburga, a jako
wielbicielka miast in general, bardzo sie jaram i robię tysiąc zdjęć. Do
efektów dojdziemy. Spotykają nas również z wieloma różnymi ciekawymi
osobami z branży muzycznej, wydawniczej i ogólnie takiej do jakiej pewnie
że aspiruję. Jest wspaniale i światowo.
Hamburg więc zachwyca – uliczkami, portem, kulturą i
atmosferą. Miasta w których jest swobodny dostęp do wody, są najfajniejsze, bo
zawsze jest gdzie podziać oczy. Może stąd płynie moja nienawiść do Lublina,
który PRAWDZIWEJ ucywilizowanej rzeki nie posiada.
Hamburg – Hannover.
Dobre miasto na pofestiwalową nieprzytomność. Kiedyś trzeba
w końcu zregenerować wątrobę. Lodowaty wiatr, spokój i przepyszne, niekończące
się jedzenie w restauracji z widokiem na dachy i głowy. Ten delikatny
stukot kieliszków i sztućców od którego od razu siadasz prosto.
Hannover – Berlin.
Jak do domu. Ja i Berlin zaprzyjaźniliśmy się już we
wrześniu i trafił do mojej osobistej czołówki. Nie wiem co ja mam z tymi
miastami, może to taka cecha dzieci z małych miejscowości, które zawsze
chciały wracać ze szkoły oglądając wystawy i ostrożnie stawiać kolejne
samodzielne kroki. Moja szkoła zawsze była 500 metrów od domu. Jedyna przygoda
z tej trasy pokonywanej codziennie przez 12 lat to jakiś pan, który
pokazał mi siusiaka.
W Berlinie znów jesteśmy królami życia, jemy cuda,
rozmawiamy o życiu nocnym, a potem, zamiast tańczyć w cekinowych stanikach,
idziemy na najlepszą w mieście pistacjową baklavę. Całodobowe oblizywanie
palców. Następnego dnia chodzimy po chaszczach, oglądając uliczne malunki. A
potem wsiadam do pociągu i jadę prosto na kolację z dobrymi ludźmi.
Wszędzie dobrzy ludzie. Wtedy. Szkoda, że dziś są daleko. Melancholia. Na drugie mi melancholia, do cholery. Co to się żywi bananami i złudzeniami.
Tak bardzo zazdroszczę teraz wszystkim, którzy uważali na
niemieckim w gimnazjum. Już mi się nie wydaje paskudny i niepotrzebny. Wszystko
byłoby takie proste, a Berlin znalazłby się nagle jeszcze bliżej, kto wie, czy
nie za drzwiami. Bo mimo nieskończonej miłości do Warszawy, tak bardzo, bardzo
chciałabym teraz zmienić dekoracje. Jak zwykle zawodzi czynnik ludzki.
Wtem! Zawiodła też fotografia analogowa i zamiast 72
pięknych zdjęć, po wywołaniu zobaczyłam to, co poniżej. Dziękuję pozdrawiam.
Aha, już w środę za drzwiami znajdę Paryż – jeśli znacie
jakieś sekretne miejsca które powinnam tam odwiedzić, podzielcie się!