poniedziałek, 11 listopada 2013

-->
Z czym kojarzą Wam się Niemcy? 
Mnie z dziwnym chrzęszczącym językiem i z chemią piorącą.
Z czym kojarzy Wam się Hamburg? Z lotami przesiadkowymi?
A Hannover? Z niczym?
Berlin? Źe wszyscy tam byli i wszystkim się podoba.
W tym roku byłam w Niemczech pierwszy raz. Nie liczę wakacyjnego rodzinnego przemykania przez idealnie równe autostrady za czasów dziecięctwa. Tak równe, że zupę możnaby zjeść z płaskiego talerza i ani kropla.
Jeszcze do niedawna nigdy bym nie pomyślała, że jeden z najlepszych weekendów swojego życia spędzę w Niemczech. Większość najlepszych weekendów tego roku!
A jak się zaczął ten najfajniejszy?
Niemiecka Centrala Turystyki zaprosiła Ulę Celebrytkę i Agatę z bloga Kuchnia Agaty na wyjazd pod tytułem Youth Hot Spots in Germany. Niestety (zawsze mam problem z takim niestety, jeśli spotyka mnie potem coś fantastycznego...) Agata się rozchorowała, a że natura nie znosi próżni, zapytano Ulę Celebrytkę, czy nie ma aby jakiejś polskiej koleżanki blogerki. Otóż, miała. Z perspektywą wyprztykania się z kolejnych dni urlopowych pisnęłam więc z radością i bang, plany na weekend gotowe.
Warszawa – Poznań.
Podróż zaczęła się o bolesnej czwartej rano. Dobrze o tej porze jechać pociągiem i gapić się na te wszystkie mgły, chatki, polskie lasy. I rozmyślać. Toalety jeszcze czyste. Melancholia.
Poznań – Monachium.
W każdym łączonym locie musi maczać palce jakiś szatan, bo zawsze jeden z nich jest opóźniony. Zawsze ktoś się powoli wtarabania z bliźniaczym wózkiem, a potem kierowca lotniskowego autobusu jest chyba na stażu, bo nie wie jak jechać. I gnasz jak szalona przez kilometry (przesada zawsze w cenie) lotniska, po to, aby ujrzeć jak stojąca samotnie przy bramce Ula (to już urojenia, ale jakże barwne) ociera łzę, odwraca się i wchodzi do korytarza prowadzącego do samolotu. I krzyczysz i ona się odwraca i wpadamy sobie w objęcia i w podskokach biegniemy stawić czoło przygodzie i wkurwionym pasażerom nieco opóźnionego samolotu.
Monachium – Hamburg.
Opiekują się nami jak królami. Mój pierwszy sznycel na niemieckiej ziemi.
A potem poznajemy resztę ekipy. Sami ciekawi ludzie, dziennikarze piszący o podróżach, muzyce i szeroko pojętym lajfstajlu (a to jak wiadomo, kierunek przyszłości; dobrze, że u nas w Polsce też to wiedzą). Wyborna stylówka pary z Australii od razu nas ekscytuje, więc postanawiamy z Ulą się zakolegować.
I jak już mamy się z kim bawić, to wszystko staje się jeszcze bardziej wspaniałe. Kolacja w portowej knajpie z szalonym akordeonowcem, a potem... Reeperbahn Festival! Ważny Pan opowiada nam, jak to kiedyś tutaj wokół nas nic tylko seksy, narkotyki i morderstwa, ale teraz jest zupełnie inaczej! I idziemy w miasto. Nie jestem jakimś weteranem festiwalowym, ale jest wspaniale. Z każdego kąta inna muzyka, niesamowite budynki, masa ładnych ludzi (no dobrze, chłopców), niekończące się piwo. Densy, chichoty i lodowate powietrze. Dławi mnie z radości.
Łazimy po najfajniejszych dzielnicach Hamburga, a jako wielbicielka miast in general, bardzo sie jaram i robię tysiąc zdjęć. Do efektów dojdziemy. Spotykają nas również z wieloma różnymi ciekawymi osobami z branży muzycznej, wydawniczej i ogólnie takiej do jakiej pewnie że aspiruję. Jest wspaniale i światowo.
Hamburg więc zachwyca – uliczkami, portem, kulturą i atmosferą. Miasta w których jest swobodny dostęp do wody, są najfajniejsze, bo zawsze jest gdzie podziać oczy. Może stąd płynie moja nienawiść do Lublina, który PRAWDZIWEJ ucywilizowanej rzeki nie posiada.
Hamburg – Hannover.
Dobre miasto na pofestiwalową nieprzytomność. Kiedyś trzeba w końcu zregenerować wątrobę. Lodowaty wiatr, spokój i przepyszne, niekończące się jedzenie w restauracji z widokiem na dachy i głowy. Ten delikatny stukot kieliszków i sztućców od którego od razu siadasz prosto.
Hannover – Berlin.
Jak do domu. Ja i Berlin zaprzyjaźniliśmy się już we wrześniu i trafił do mojej osobistej czołówki. Nie wiem co ja mam z tymi miastami, może to taka cecha dzieci z małych miejscowości, które zawsze chciały wracać ze szkoły oglądając wystawy i ostrożnie stawiać kolejne samodzielne kroki. Moja szkoła zawsze była 500 metrów od domu. Jedyna przygoda z tej trasy pokonywanej codziennie przez 12 lat to jakiś pan, który pokazał mi siusiaka.
W Berlinie znów jesteśmy królami życia, jemy cuda, rozmawiamy o życiu nocnym, a potem, zamiast tańczyć w cekinowych stanikach, idziemy na najlepszą w mieście pistacjową baklavę. Całodobowe oblizywanie palców. Następnego dnia chodzimy po chaszczach, oglądając uliczne malunki. A potem wsiadam do pociągu i jadę prosto na kolację z dobrymi ludźmi. Wszędzie dobrzy ludzie. Wtedy. Szkoda, że dziś są daleko. Melancholia. Na drugie mi melancholia, do cholery. Co to się żywi bananami i złudzeniami.
Tak bardzo zazdroszczę teraz wszystkim, którzy uważali na niemieckim w gimnazjum. Już mi się nie wydaje paskudny i niepotrzebny. Wszystko byłoby takie proste, a Berlin znalazłby się nagle jeszcze bliżej, kto wie, czy nie za drzwiami. Bo mimo nieskończonej miłości do Warszawy, tak bardzo, bardzo chciałabym teraz zmienić dekoracje. Jak zwykle zawodzi czynnik ludzki.
Wtem! Zawiodła też fotografia analogowa i zamiast 72 pięknych zdjęć, po wywołaniu zobaczyłam to, co poniżej. Dziękuję pozdrawiam.








Aha, już w środę za drzwiami znajdę Paryż – jeśli znacie jakieś sekretne miejsca które powinnam tam odwiedzić, podzielcie się!