Dziś mikołajkowa noc, jutro mikołajkowy dzień.
Kilkanaście lat temu o tej porze leżałam w łóżku i serce mi waliło z podniecenia. Zawsze byłam następnego dnia niewyspana, no bo jak ktoś zdrowy na umyśle może normalnie zasnąć wiedząc że PRZYJDZIE MIKOŁAJ OJEZU!!!!
Kilkanaście lat temu przychodził prawdziwy Mikołaj. Co pietnascie minut wychodziłam z łóżka, odchylałam roletę, za którą było zimne powietrze od zimnej szyby buchające i patrzyłam w niebo, licząc na łuczek z renków, nie wiem jakim cudem na to licząc. Boże jak wspaniale było nie wiedzieć że to wszystko kłamstwo. Potem znów się kładłam, zaciskałam oczy i błagałam żeby już było jutro, hej, wystarczy zasnąć, obudzić się i będzie jutro i MIKOŁAJKI O JEZUBORZE!!
Mam wrażenie że wtedy bywał śnieg tego dnia. Szło się do szkoły i nie było błotnie tylko, no nie wiem, może człek ślepy był, ale jakoś tak ładnie i (cliche) magicznie.
Któregoś razu dostałam flamastry comte, zginały się i chyba nawet trochę pachniały, albo były zmywalne, jakaś taka wielka i nigdy nie użyta atrakcyjna cecha ich dotyczyła. Zabrałam je do szkoły. Ktoś inny wtedy dostał szczoteczkę elektryczną i nie mogłam uwierzyć że mikołaj bywa taki tępy. Serio, szczoteczka?
Zawsze budziłam się absurdalnie wcześnie, mój brat posapywał na dolnym piętrze rodzeństwowego łóżka a ja nie mogłam się ruszyć z przejęcia i szukałam wzrokiem paczuszki. Albo często reklamówki, w końcu to były lata 90. Już chyba na zawsze wdrukował mi się w mózg obraz ciemnego pokoju, jasnego paska szyby w łazience, szum wody, bo mama się kąpie (co z tymi mamami jest, że wstają o 5 i cały dzień są przytomne!) a na tle tej szyby siateczka... wielka książka o bambim, mała srebrna rózga (dla łotra mnie) i inne cuda, słodyczowe.
Raz dostałam list, na papierze sniadaniowym, co przyznam było dość pomysłowe. Że mam być grzeczna chyba, brata nie tłuc, tylko kochać, rodziców nie męczyć i nie stroić fochów. To tak z pamięci te moje dziecięce przywary, pewnie było tam coś miłego, mikołaj w końcu do chamów nie należy. No cóż. Zresztą kto by tam patrzył na list jeśli dostało się lalę!
Rok w rok paczki ze słodyczami "z pracy taty". Ojej spotkałem po drodze mikołaja! Maskotka której nigdy nie dotkne po tym jak wyciągne ją z reklamówki z nadrukiem mikołaja. Słodycze zjadane systematycznie co niedziela aż do wiosny (mamusia dbała o uzębienie).
Najgorzej było jak mikołajki wypadały w dzień szkolny. To skandal nie mieć czasu na rozpakowanie i obejrzenie każdego słodyczka i zabawki. Skandal.
A najsłodziej gdy w weekend. Zobacz mamo, zobacz co dostałam!! Skąd on to wiedział skubany! A mama tak naturalnie udawała zdziwienie, do dziś to potrafi! Być mamą to sztuka.
Mój najlepszy mikołajkowy prezent to książka kucharska dla dzieci. Była sobota i dużo sniegu na dworze. I taki okres dziecięcości, że w weekendy wstaje sie koszmarnie rano, gdy mamusie i tatusie odsypiają znój. Poszerzałam paluszkiem dziurę w czerwonym papierze. Pachnąca książka. Do tej pory z niej gotuje.
A potem człowiek dorósł troche i modlił się, żeby na mikołaja nie wpaść jak będzie szedł nocą siku. Serce nadal waliło. Dziś też by waliło, gdybym była w domu.
A jestem w pustym mieszkaniu, otoczona zimnymi kawami i herbatami i okruchami, kserówkami i książkami i notatkami, z ledwie uskrobanymi już siedmioma stronami magisterki. Jutro nie znajdę nic pod poduszką i ta myśl dotyka moją dziecięcą partycję. Troche wyciska nawet łzy z oczu, za utraconym czasem i takie tam. Ale no nie wiem, myślę że może coś zyskałam, dorastając (żenujące cliche nr dwa). Mikołaj nie istnieje, ale mama i tak kupi mi prezent i zapakuje i z pewną nieśmiałością wręczy. Jutro dzieci będą miały jasne twarze a ja będe zgadywać co dostały. Pewnie coś strasznego, hanamontana albo krwawo siekające wrogów roboty. No nie wiem, próbuję sobie przypomnieć co zyskałam dorastając, ale ten okres płaczu za dzieciństwem, już za mną i pewnie jakieś tam powody są. Acz magisterka i ciemna noc i nadchodząca poważna dorosłość i to że strasznie, ale to strasznie chce mi się siku, nie pomagają.
Tak naprawdę wcale mi nie jest smutno, jakoś tak wyszło kłamliwie. Ulżę pęcherzowi, wezmę gorącą przedsenną kąpiel z naoliwianiem się włącznie, poczytam nowiutką pachnącą książkę witkowskiego i będę mogła wstać jutro o 10, a nie jak za czasów szkolnych o 7. Kupie prezent dla mamy. Poslucham wywodów wymienionej w poprzedniej notce kretynki, olala. Porozmawiam ze swoim słodkim chłopakiem przez telefon. Ubiorę ładną sukienkę i zjem dobre śniadanie. Pani od francuskiego pochwali moją wymowę i moją ładną sukienkę. W środę pokaz future shorts, czyli krótkich metraży. W czwartek kawa z miłą osobą. No dzieci tego nie mogą!
Mam nadzieję że do Was mikołaj przyjdzie i obejdzie się bez takiego kwękania;)
poniedziałek, 5 grudnia 2011
sobota, 19 listopada 2011
Siedzę w łóżku, otoczona tym gniazdkiem pościeli o którym sie marzy całe zimowe dnie i sie denerwuje. Wyłamuje palce i wzdycham. Oh jezu no niech już będzie osiemnasta. Oh boże no.
Bo o osiemnastej w sali projekcyjnej Telewizji Polskiej Lubelskiej mam za zadanie być lektorem. Prawdziwym lektorem, jak krystyna czubówna czy tomasz knapik czy ten koszmarny pajac z "Ugotowanych". Zgłosiłam się w przypływie odwagi, zaprosili, przesłuchali i wręczyli film. Po włosku. Bardzo zboczony, taki że wszyscy latają z cycami na wierzchu, uprawiają seks z kakturami, z murzynami i z grzybami. Na szczęście tekstu w tym niewiele, więc może sobie poradze jakoś godnie. Projekcja odbywa się w ramach festiwalu filmowego Pełny Metraż, organizowanego przez Kinoteatr Projekt, który to Projekt organizuje też uwielbiane przeze mnie pokazy krótkich form Futureshorts, w Waszym mieście napewno też, więc polecam. Idźcie i cieszcie się. No więc siedzę w pościeli i wzdycham.
Pewnie jesteście ciekawi co mnie ostatnio napawa obrzydzeniem. Otóż jest to komunikacja miejska, niezbyt oryginalnie. Niezawodnie odrażająca komunikacja miejska.
Najgorszy
sort w święta. Dziad z rudo-siwmi lokami (spływającymi na plecy, acz dla równowagi czoło bardzo wysokie, długie wręcz) wyciera się z potu i dłubie w
paznokciu. Takim brudnym i żółtawym. Paznokcie ludzkie mnie brzydzą w zasadzie. Takie wyrastające poza palec, niepomalowane i pomalowane też, bo widzę je momentami od spodu i tam kryje się ta mroczna nieświeża żółtawość i przybrudzenie. Mam na uczelni taką jedną osóbkę do podglądania, która takimi paznokciami, odrapanymi i w paskudnych kolorach typu fiolet biskupi, macha jak szalona, wykonując swoje kokieteryjne geściki. Hipnotyzująca obrzydliwość. Turpizm.
Wróćmy do autobusu. Wielka kobieta,
kobieta z cyrku w sfilcowanym plaszczu, który ma dokladnie taki kolor
jaki miewają śmierdzące człowiekiem płaszcze. Nałożone na tego czlowieka o
kilka razy za dużo. Kobieta popatruje, pogadałaby pewnie. Może o tym że zadek jej na krzesło nie wchodzi. A może o tym że marzy o wtranżoleniu słoika smalcu. Nie chcę poznać jej wartościowych przemyśleń. Już się tego nie wstydzę. Niech tylko przestanie śmierdzieć.
Dalej. Disco polo mimo ze w sluchawkach to ryczące na caly
glos. Tacy zwyczajniutcy ludzie jak ja, czy jakiś miły pan dziadzio, popatrują na dziewke z tymże disco polem, zdziwieni. Tego się da słuchać tak głośno? I co wtedy sobie czlowiek myśli? Wspomina piekne chwile spędzone przy disco polo? Czy zagłusza pustkę i ciszę panującą w mózgu? Podobno każdy człowiek, zwłaszcza młody, ma tak, że wypełnia pustkę i ciszę hałasem i ruchem. Pani mi tak na zajęciach powiedziała. Niby oczywiste.
No to chowam sie w bezpiecznym kolyszacym fleet foxes ktorych
rozpoznam zawsze i wszedzie a ktorych nową plyte uslyszałam pierwszy raz
w sklepie urban outfitters w nowym jorku. No i od tej pory to jest kolejna muzyka przy której załzawione oczy wlepiam w niebo. Czekamy na odjazd busa. Nie da się patrzeć nigdzie indziej, tylko w niebo.
Bo lubelski dworzec jest
koszmarny. Kazdy bus starszy i bardziej zardzewiały od poprzedniego,
biegają cygańskie dzieci, kaleki przechodza przez ulice o lasce i maja w
dupie to, że ulica ruchliwa. Ostatnio widzę takich kalek całe szeregi. Nigdy nie trzymam za nich kciuków.
Niektorzy są widocznie urodzeni, by być kalekami. Wloke księgi do mgr i czuje sie
jak Herrmiona (szkoda że nie wyglądam), 1500 stron pod pachą i wielkie tomiszcze przeglądane w
ciaśniutkim busie o aromacie identycznym z naturalnym aromatem cuchnącej pachy. Zawsze w takim busie znajdzie się ktoś, komu wystaje strzęp waty z ucha. Chryste. Słońce
nie daje czytac, świeci przed drzewa jak opętane a moja źrenica zaraz
sie zrzyga.
No ale nie jest przecież znowu tak paskudnie. Są takie milutkie momenty.
Lubię na przykład przejeżdżać koło klubu fitness i patrzeć jak
ludzie skaczą. Jak jakaś telewizja trzy de, program z lat 90, albo
spocony teatr, wyborny.
Lubię odważnych rowerzystów ktorzy
jeżdżą ulicami, na rowerkach o oponach tak cienkich że to wręcz
niemożliwe żeby dało się utrzymać równowagę, to tak jak niemożliwym jest żeby samolot wielki ciężki latal. Nie wierze w tą czarną magię jakiegoś
wiatru, sił i fizyki.
No wierzę przecież, tylko w nią.
Prawnicy mojego uniwersytetu napisali mi bezczelne pismo, w którym uznali, że skoro w sali z grzybem i gwoździami odbywają się zajęcia, to widocznie znaczy, że grzyba i gwożdzi nie ma, bo inaczej nie odbywałyby się. Żelazna logika. Tak więc nie oddzadzą mi za spodnie, bo, cytuje: "z przedstawionych informacji nie wynika, jakoby takie zdarzenie w ogole miało miejsce." Nie daruje Wam, siusiaki jedne. Nie daruję. Chociaż tą jedną winę odkupicie, a potem spłońcie, razem z tym pieprzonym zacofanym uniwersytetem. Koniec.
Na uspokojenie trochę jedzonka, o które prosicie w komentarzach, czasami. Nie za specjalne, bo po pierwsze jak wiadomo nigdy nie jest teraz jasno, a po drugie, zimową porą jem brzydkie rzeczy. Zupy, mazie itd.
Owsianka z książki Sophie Dahl. Suszone morele gotowane w soku pomarańczowym z cynamonem, owsianka ze szklanki płatków i szklanki mleka, jogurt. Polecam!
Naleśnioki, nieudane. Celem były szwedzkie plattar. Widocznie kiepski przepis. Wszystko co posypane cukrem pudrem da się zjeść. Więc zjadłam.
Nic ciekawego ale jakie cudnie pyszne - tagliatelle z sosem pomidorowym (plus puree paprykowe) z mielonym mięsem, a na wierzchu zamiast parmezanu litewski ser dziugas. Uwielbiam sposób w jaki twarde sery opadają na makaron, jak jakieś futerko <3
No i wczorajsze śniadanie. Stare dobre pancakes. Jednak nastał w mym życiu taki czas, że produkty mączne nieodłącznie kojarzą się z wyrzutami sumienia, dlatego prędko tego śniadania nie powtórzę ;)
Teraz pozwolę sobie przynieść do łóżka miske parującej zupy marchewkowej z cynamonem, imbirem, kuminem.... cymes prawie! Przepis chętnie podam, jeżeli ktoś zapragnie.
Miłego weekendu, nie ważcie się wychodzić spod kocyków!
wtorek, 25 października 2011
Ktoś tu się awanturujem jacyś komentujący, że trup! No to dobra, myśle sobie. Jak tak, to na złość napisze.
A więc co u mnie!
Przede wszystkim to, że dziś jest super fantastyczny dzień! Nic to że cały czas podwijała mi się spódniczka i majty wyzierały, nic to że pan prawnik nie przyszedł na zajęcia z prawa pracy żeby ponarzekać że sala śmierdzi (zgadzam się) i powiedzieć z nieco homoseksualna manierą w paluszku: a feeeeee, fujcia, jak tu paskudnieeee! Serio. Nie przyszedł, łobuziak. Nie ponarzekał. Nic to, że zjadłam potworny grzech, zjadłam kawałek zła, ogień piekielny w skondensowanej postaci HAMBURGERA z mcdonalda, czym potwierdziłam na zawsze swoją tłustość.
Nie liczy się to wszystko, albowiem dziś dostałam przelew od PLL LOT aaalalalaala!
Rekompensatę pieniężną za moje potworne krzywdy, których doznałam w maju, kiedy to mój lot odwołano i pozostawiono mnie samej sobie, bez krztyny troski. Uduszoną z radości.
SZESET. EURO. Drżę.
Polecam więc każdemu przygody z PLL LOT. Dobre bo polskie!
Poza tym, jako że jestem pieniacz, kolejna sprawa w toku! Za to, że moja koszmarna uczelnia porwała mi (jedyne włażące mi na dupe i nie łonowo niskie, idealnie sprano-czarne, perfekcyjnie przykrótkie) spodnie, używając do tego prastarego krzesła z wystającymi śrubami. Gdyby uczelnia podarła mi skórę, pewnie dostałabym wścieklizny tężca i zgorzeli gazowej. Także tak. Pozew dostarczony pani DEREKTOR, która niestety jest też moją promotorką. Obawiam się szantażu, coś w stylu: "pierwszy rozdział pracy za odszkodowanie".
I tu przechodzimy do mojego kolejnego problemu, czyli pracy magisterskiej.
Problem od roku. I na następny rok. Wywołuje u mnie torsje. Zero słów. Rozpaczliwie miotam się po mieszkaniu, siadam przy komputerze, pisze: Dksfkkdsfdf. QWERTY. Po czym odpalam facebooka i przeróżne blogaski. Jestem na intelektualnym spodzie. Paraliż i kalectwo.
Wychodzę jednak z założenia, że "jeśli ma się zjeść kupę, nie ma co jej dzielić na kęsy"
i czekam na moment, na piorun, na stos książek (to w piątek) i charakterystyczne dla mnie przypilenie. Tak było przed maturą (dwa miesiące nieprzytomnego rycia od rana do nocy), przed każdą sesją (nagle cios w skroń i notateczki, powtarzanki, zakreślacze) i tak będzie MAM NADZIEJĘ!? ;( teraz. Teraz teraz teraz teraz afjkdfsdfjsdf.
Mam dużo wolnego. Czterodniowy weekend. Mam czas pisać. Ale też nie mam czasu, bo w weekendy przyjeżdża Marcelek, a w inne dni...się nie staram.
Absolutnie wielbie dni w których nie muszę sie starać.
Wstaje o 9, siku, mrug mrug, ziew, "jeszcze na chwileczke sie przytule, podusia nie ostygła", otwieram oczy i jest 11. Jeszcze bym pospała ale w sumie po co.
Godzinne śniadanie, z krojeniem jabłka w kostke, jak jakaś pani z telewizji, i owsianką z cynamonem i miodem. Herbata, jedno zalanie, drugie zalanie. Ziew. Wzrok sfokusowany na nieskończoność (polubiłam to), stopy jak żółwiki morskie na oślep pełzną do swego przeznaczenia w postaci cieplutkiego zasilacza do kompa. Jeden koc, drugi koc, kołdrowe kapcie, gapienie sie w sufit, galop do łazienki bo przecież trzeba wysikać litr herbaty. Wieczne zamyślanie się. Gdybym była kierowcą, to bym kogoś niechybnie zabiła.
Ide po warzywa w swetrze taty i wyglądam jak kocmołuch. Ulubioność. Szkoda tylko, że mi nie wolno.
Ah jak pięknie będzie kiedyś poczuć wolność magisterską.
Na zdjęciach moje kanapki. Weekendowe. Śniadanie w tygodniu to owsianka, działa cuda na wszelkie przewody, ręczę swoimi! Oraz moja urocza trzepaczka, prezent od Uli. Oraz koszula w której się potajemnie kocham. Oraz moje włosy, chwalę się, bo uważam że obecnie są w miarę super. Stosuje zupełnie szaloną super naturalną pielęgnację (szampon dla dzieci, olej kokosowy, ziołowy psikacz, żel aloesowy itd... zielarka i katechetka stajl) i byłoby to co najmniej zasmucające, gdyby nie działała.
Nieostre ale to marcel robił. Nie krzyczmy bo będzie mu przykro.
A na koniec małe pytanie, dylemacik, zagadnienie takie.
Tło: Mam niewielką obsesję na punkcie takich bucików, troche kowbojkowatych botków do kostki na przyzwoitym obcasie. Ale też trochę na punkcie sztybletów.
Didaskalia: moje upośledzone stopy muszą mieć wygodnie, więc byle barachła nie zniesą.
Postaci: vagabondy, pieruńsko drogie, ale bankowo porządne i wygodne; topszopy, pieruńsko drogie i nie wiem czy wygodne; vagabondy płaskie super mega wygodne ale płaskie = grubonogi karzeł; river islandy względnie tanie, ale jakość mi nieznana.
EDIT: istnieje jakaś firma zbliżona jakością i komfortem do vagabondów? bo droga ta zabawa...
i pytanie nr 2 - istnieje jakaś firma produkująca spodnie które nie rozwlekają się na dupie? White girl problems.
Co poradzicie?
A więc co u mnie!
Przede wszystkim to, że dziś jest super fantastyczny dzień! Nic to że cały czas podwijała mi się spódniczka i majty wyzierały, nic to że pan prawnik nie przyszedł na zajęcia z prawa pracy żeby ponarzekać że sala śmierdzi (zgadzam się) i powiedzieć z nieco homoseksualna manierą w paluszku: a feeeeee, fujcia, jak tu paskudnieeee! Serio. Nie przyszedł, łobuziak. Nie ponarzekał. Nic to, że zjadłam potworny grzech, zjadłam kawałek zła, ogień piekielny w skondensowanej postaci HAMBURGERA z mcdonalda, czym potwierdziłam na zawsze swoją tłustość.
Nie liczy się to wszystko, albowiem dziś dostałam przelew od PLL LOT aaalalalaala!
Rekompensatę pieniężną za moje potworne krzywdy, których doznałam w maju, kiedy to mój lot odwołano i pozostawiono mnie samej sobie, bez krztyny troski. Uduszoną z radości.
SZESET. EURO. Drżę.
Polecam więc każdemu przygody z PLL LOT. Dobre bo polskie!
Poza tym, jako że jestem pieniacz, kolejna sprawa w toku! Za to, że moja koszmarna uczelnia porwała mi (jedyne włażące mi na dupe i nie łonowo niskie, idealnie sprano-czarne, perfekcyjnie przykrótkie) spodnie, używając do tego prastarego krzesła z wystającymi śrubami. Gdyby uczelnia podarła mi skórę, pewnie dostałabym wścieklizny tężca i zgorzeli gazowej. Także tak. Pozew dostarczony pani DEREKTOR, która niestety jest też moją promotorką. Obawiam się szantażu, coś w stylu:
I tu przechodzimy do mojego kolejnego problemu, czyli pracy magisterskiej.
Problem od roku. I na następny rok. Wywołuje u mnie torsje. Zero słów. Rozpaczliwie miotam się po mieszkaniu, siadam przy komputerze, pisze: Dksfkkdsfdf. QWERTY. Po czym odpalam facebooka i przeróżne blogaski. Jestem na intelektualnym spodzie. Paraliż i kalectwo.
Wychodzę jednak z założenia, że "jeśli ma się zjeść kupę, nie ma co jej dzielić na kęsy"
i czekam na moment, na piorun, na stos książek (to w piątek) i charakterystyczne dla mnie przypilenie. Tak było przed maturą (dwa miesiące nieprzytomnego rycia od rana do nocy), przed każdą sesją (nagle cios w skroń i notateczki, powtarzanki, zakreślacze) i tak będzie MAM NADZIEJĘ!? ;( teraz. Teraz teraz teraz teraz afjkdfsdfjsdf.
Mam dużo wolnego. Czterodniowy weekend. Mam czas pisać. Ale też nie mam czasu, bo w weekendy przyjeżdża Marcelek, a w inne dni...się nie staram.
Absolutnie wielbie dni w których nie muszę sie starać.
Wstaje o 9, siku, mrug mrug, ziew, "jeszcze na chwileczke sie przytule, podusia nie ostygła", otwieram oczy i jest 11. Jeszcze bym pospała ale w sumie po co.
Godzinne śniadanie, z krojeniem jabłka w kostke, jak jakaś pani z telewizji, i owsianką z cynamonem i miodem. Herbata, jedno zalanie, drugie zalanie. Ziew. Wzrok sfokusowany na nieskończoność (polubiłam to), stopy jak żółwiki morskie na oślep pełzną do swego przeznaczenia w postaci cieplutkiego zasilacza do kompa. Jeden koc, drugi koc, kołdrowe kapcie, gapienie sie w sufit, galop do łazienki bo przecież trzeba wysikać litr herbaty. Wieczne zamyślanie się. Gdybym była kierowcą, to bym kogoś niechybnie zabiła.
Ide po warzywa w swetrze taty i wyglądam jak kocmołuch. Ulubioność. Szkoda tylko, że mi nie wolno.
Ah jak pięknie będzie kiedyś poczuć wolność magisterską.
Na zdjęciach moje kanapki. Weekendowe. Śniadanie w tygodniu to owsianka, działa cuda na wszelkie przewody, ręczę swoimi! Oraz moja urocza trzepaczka, prezent od Uli. Oraz koszula w której się potajemnie kocham. Oraz moje włosy, chwalę się, bo uważam że obecnie są w miarę super. Stosuje zupełnie szaloną super naturalną pielęgnację (szampon dla dzieci, olej kokosowy, ziołowy psikacz, żel aloesowy itd... zielarka i katechetka stajl) i byłoby to co najmniej zasmucające, gdyby nie działała.
Nieostre ale to marcel robił. Nie krzyczmy bo będzie mu przykro.
A na koniec małe pytanie, dylemacik, zagadnienie takie.
Tło: Mam niewielką obsesję na punkcie takich bucików, troche kowbojkowatych botków do kostki na przyzwoitym obcasie. Ale też trochę na punkcie sztybletów.
Didaskalia: moje upośledzone stopy muszą mieć wygodnie, więc byle barachła nie zniesą.
Postaci: vagabondy, pieruńsko drogie, ale bankowo porządne i wygodne; topszopy, pieruńsko drogie i nie wiem czy wygodne; vagabondy płaskie super mega wygodne ale płaskie = grubonogi karzeł; river islandy względnie tanie, ale jakość mi nieznana.
EDIT: istnieje jakaś firma zbliżona jakością i komfortem do vagabondów? bo droga ta zabawa...
i pytanie nr 2 - istnieje jakaś firma produkująca spodnie które nie rozwlekają się na dupie? White girl problems.
Co poradzicie?
piątek, 7 października 2011
Na wstępie pozdrowienia dla szpiegów, prawdziwych ludzi których znam, którzy mnie odnaleźli. Może jeszcze nie, ale kto niegłupi ten znajdzie po nitce do kłębka tego żenującego blogasa. Oh well.
Oto co mam dziś do powiedzenia:
Zapach potrafi u mnie wywołać rzewny płacz. Wielkie łzy grochy spływające po policzkach zbierające po drodze puder łaskoczace i kapiące na dekolt.
Byle zapach.
Wącham własną dłoń, na niej krem do rąk Kamil, czy coś. Nie wiem skąd się wziął w mojej głowie. Wącham własną dłoń i czuje jakbym wąchała swoją przeszłość, jakby moja ręka i ręka mojej mamy sprzed 15-18 lat były tą samą ręką. I czuje, że już tyle za mną i że to takie straszne. Czasem chce być niedorozwinięta i nie dorastać. Zakrywać oczy maminą chłodną ręką i mieć temperaturę wieczorem i absorbować sobą i nigdy nie mieć więcej niż osiem lat. Potrafie się z tęsknoty za tym pragnieniem zalać łzami na zawołanie. Durna. Życie mnie przeraża. Tchórz. Zaczęło się od kremu Kamil, czy coś, przypomnę.
Wącham pranie i jestem jednocześnie panią domu z reklamy silanu i dzieckiem które pierze misia w coccolino i tą samą ośmiolatką która w niedziele po "kąpieli na pełno wody" ogląda kubusia puchatka zawinięta w świeżo zmienioną pościel. Om nom nom.
Wącham wszystko. Lubie wąchać. Slinię się jak wącham papier i drewno i tynk, pożułabym. Jak Remedios. (Rebeka, nie Remedios. Caly moj swiatopoglad runal ;()
No i dźwięk też potrafi. Jestem dosyć płaczliwą osobą, to fatalne. Muzyczna Poczta UKF. Teraz na przykład jakiś chłopiec zadzwonił do radia i poprosił o Imagine Johna Lennona. Oh please, to takie rzewne. Szary dzień, wszędzie półmrok, w ręku jabłko, wszędzie ten John Lennon i jego pianino. Co widze: najpierw siebie klęczącą przy Strawberry Fields, w gardle gula, w okienku aparatu zdjęcie Lennona i paskudne białe adidasy anonimowego turysty. Więc za sekundę widzę siebie duszącą się z radości, gulgoczącą tą radością i kłusującą przez Central Park z radosną nowiną. A potem podobny też szary dzień i Ule i siebie w galerii na południowym Manhattanie. Oglądamy album o Lennonie i Yoko. A potem na chwileczke całą moją licealną klasę jak na angielskim śpiewamy cieniutkimi głosikami piosenkę z czytanki, tak ładną i mądrą że aż nam głupio i musimy pochichotać i się powydurniać.
A teraz Epitaphium King Crimson! No litości. Widzę że nie tylko ja dziś zafiksowana na śmierć. Oh Steve, iSad...
Taki tam piątek, pierwszy wolny od trzech miesięcy, pierwszy samotny od trzech miesięcy i bardzo mi to pasuje. Na zdjęciu dziwne zdjęcie, kurz ze skanera do slajdów i niebo. Widać przecież, komu ja to opowiadam, oj kasiakasia.
No i co tak mało komentarzy, mam zacząć stosować tandetne tricki z poradników dla kasołasych bloggerów i konczyć notke pytaniem żebyście sie czuli włączeni? CZY TAK? Co o tym myślicie moi drodzy?
Oto co mam dziś do powiedzenia:
Zapach potrafi u mnie wywołać rzewny płacz. Wielkie łzy grochy spływające po policzkach zbierające po drodze puder łaskoczace i kapiące na dekolt.
Byle zapach.
Wącham własną dłoń, na niej krem do rąk Kamil, czy coś. Nie wiem skąd się wziął w mojej głowie. Wącham własną dłoń i czuje jakbym wąchała swoją przeszłość, jakby moja ręka i ręka mojej mamy sprzed 15-18 lat były tą samą ręką. I czuje, że już tyle za mną i że to takie straszne. Czasem chce być niedorozwinięta i nie dorastać. Zakrywać oczy maminą chłodną ręką i mieć temperaturę wieczorem i absorbować sobą i nigdy nie mieć więcej niż osiem lat. Potrafie się z tęsknoty za tym pragnieniem zalać łzami na zawołanie. Durna. Życie mnie przeraża. Tchórz. Zaczęło się od kremu Kamil, czy coś, przypomnę.
Wącham pranie i jestem jednocześnie panią domu z reklamy silanu i dzieckiem które pierze misia w coccolino i tą samą ośmiolatką która w niedziele po "kąpieli na pełno wody" ogląda kubusia puchatka zawinięta w świeżo zmienioną pościel. Om nom nom.
Wącham wszystko. Lubie wąchać. Slinię się jak wącham papier i drewno i tynk, pożułabym. Jak Remedios. (Rebeka, nie Remedios. Caly moj swiatopoglad runal ;()
No i dźwięk też potrafi. Jestem dosyć płaczliwą osobą, to fatalne. Muzyczna Poczta UKF. Teraz na przykład jakiś chłopiec zadzwonił do radia i poprosił o Imagine Johna Lennona. Oh please, to takie rzewne. Szary dzień, wszędzie półmrok, w ręku jabłko, wszędzie ten John Lennon i jego pianino. Co widze: najpierw siebie klęczącą przy Strawberry Fields, w gardle gula, w okienku aparatu zdjęcie Lennona i paskudne białe adidasy anonimowego turysty. Więc za sekundę widzę siebie duszącą się z radości, gulgoczącą tą radością i kłusującą przez Central Park z radosną nowiną. A potem podobny też szary dzień i Ule i siebie w galerii na południowym Manhattanie. Oglądamy album o Lennonie i Yoko. A potem na chwileczke całą moją licealną klasę jak na angielskim śpiewamy cieniutkimi głosikami piosenkę z czytanki, tak ładną i mądrą że aż nam głupio i musimy pochichotać i się powydurniać.
A teraz Epitaphium King Crimson! No litości. Widzę że nie tylko ja dziś zafiksowana na śmierć. Oh Steve, iSad...
Taki tam piątek, pierwszy wolny od trzech miesięcy, pierwszy samotny od trzech miesięcy i bardzo mi to pasuje. Na zdjęciu dziwne zdjęcie, kurz ze skanera do slajdów i niebo. Widać przecież, komu ja to opowiadam, oj kasiakasia.
No i co tak mało komentarzy, mam zacząć stosować tandetne tricki z poradników dla kasołasych bloggerów i konczyć notke pytaniem żebyście sie czuli włączeni? CZY TAK? Co o tym myślicie moi drodzy?
wtorek, 27 września 2011
Pamiętasz to uczucie?
Idziesz z mamą pod koniec wakacji do sklepu papierniczego, albo w jakieś bazarowe gniazdko. Dzika pani handlara z odrostami wkłada do reklamówki kolejno zeszyty, które wybierałaś przez pół godziny: ten do polskiego, ten z bozią do religii. Kredki, gumkę do ścierania, ołówek, kolorowy papier, flamastry, okładki do książek i zeszytów. Wrzuca cienki paragonik. Niesiesz swoje zakupy i trzymasz mamę za palec a pasek jej płaszcza lekko obija Ci się o rekę. W domu wąchasz kredki w kolorowych lśniących skorupkach i potem już co jesień będziesz szukać tego zapachu.
Jedzeniowo bym już chciała pisać, ale jedzeniowo u mnie biednie. Nagotowalam kaszy do pracy na trzy dni. Ze stu gram kurczaka trzy obiady. Zaczął się sezon kasz i zup. Jak wrocę do Lublina, bedę co dwa dni gotowała inną zupe i karmiła nimi swą duszę, siedzac pod kołdrą i płacząc, że nie chce pisać pracy magisterskiej. A kierwa, musze. Słychać dzwięki osób trzecich i czwartych zza sciany, ale dlaczego, kiedy ja nie chce, jak to się stało że mijają już trzy miesiące jak tu jestem? Jedna czwarta roku. Zaczynam ostatni rok studiów. Muszę sobie zanotować dlaczego chce je skończyć, bo powoli zaczynam zapominać i martwić się, że koniec studiów to przetotalny i ostateczny koniec bycia młodą niefrasobliwą osóbką. Za dziesięć lat wytocze z siebie łzawy potok słów dotyczacy tego jak pieknie było wstawać o 10 i niespiesznie szykować się na półtorej godziny zajęć, po czym wracać do domu bardzo okrężną drogą, przez pizzerie i bar, i księgarnie i czyjś dom, o północy zrzucać płaszcz i wskakiwać do zmierzwionego od rana łóżka. Już zaczynam go toczyć. Bo ja, jak widać, głównie narzekam, albo snuje wywody o tym co było kiedyś, lub co będzie kiedyś. Mam tę tą srą smutną swiadomość, że gdzie bym się nie znalazła, w końcu zacznę kwękać, że gdzie indziej trawa zieleńsza. Lub że chociaż czyjaś broda smuklejsza. Mam jednak też świadomość tego, i codziennie dostrzegam ją wyraźniej, że umiem znaleźć plusy w każdej możliwej sytuacji. Ciesze się, że idzie jesień i zima, bo można się schować w kłębie wełny i jeść krupnik na obiad. Pada deszcz? Wspaniale, powąchaj powietrze. Wieje wicher i kłaki do ust pcha (oby tylko własne, kto wie co by było gdyby człowiek podczas wichru szedł za jedną z tych pań z warkoczami do kolan, a końcówki z tych warkoczy pamiętają życie płodowe)? Ależ nic się nie stało, bo zaraz wejdę do cichego ciepłego pomarańczowego pomieszczenia, nie jestem przecież nomadem, droga z przystanku autobusowego kiedyś się skończy. Jeżeli tego tutaj nie widać to bardzo mi przykro, ale to nie jest historia moich wszystkich myśli jakie produkuje substancja biała i substancja szara, to jest historia myśli nienawistnie emocjonalnych i tych, które uważam za warte przelania w internet. No, co piąta taka, biorąc pod uwagę, że notki są co miesiąc. Rozanielenie ma to do siebie, że człowiek kwitnie daleko od komputera. I nie wiem dlaczego któryś anonimowy, czy tam jawny, uważa, że jak ktoś na świecie źle myśli o czymś co ja lubie, co w sercu mym, to mnie to boli. No nie wiem zupełnie. Przecież mnie jest wszystko jedno. Dusze mam martwą.
Martwość jej pogłębi się już w sobote, kiedy to spakuje swój węzełek i wróce do Lublina. Prawie się ciesze, te zupy, własne mieszkanie, miasto które znam, znajomi (wiem, szok!). Ale co ja zrobie bez codziennego wstawania do pracy? Bez Warszawy, wielkiego cmentarzyska gdzie wszyscy biegną jak przystało na mieszkańców wielkiego miasta. Bez Marcelka codziennie. Jak to.
Przerwa, przerwa w tekście. Na zdjęciach dwa ulubione place - zbawienia i grzyba, oraz dwa ślicznochłoptasiowe (może kojarzycie buzie?) momenty z sesji zdjęciowej na której robiłam backstage'owe foty i wyjadałam katering.
Kontynuując temat mnie (nie)narzekającej: nadal i wciąż ukochaną mą jest Warszawa. Jako osóbka wielce podatna na wzruszenia, albo też osóbka o gigantycznej amplitudzie zmiany nastrojów, jadę co rano przez to miasto, powietrze jest jak kryształ odkąd nastała jesień, w uszach jakaś Lykke Li, czy cokolwiek, co duszę porusza. Jadę i widzę film, oczami nagrywam, o tu ptaszki się całują, o tu kolorowe ręczniki łopoczą na balkonie, dzieci biegną do szkoły, pieprzony serial na polsacie z podkręconym kontrastem! Wysiadam przystanek dalej niż muszę i jestem tym ślepcem którego prowadziła Amelia przez paryską ulicę. Tutaj pani kwiaciarka układa bukiecik, uwaga na nogi, pieseczek dokazuje! Sklepikarka zamiata chodnik, chłopcy garniturowcy zamaszysci, skręcamy! Dwóch bobów budowniczych zrzuca śmieszne rzeczy z dachu domu. Stary Mokotów w złotej mgle. Zawsze to samo przeładne dziewcze mijane zawsze w tym samym miejscu. Wille winem oplecione stoją i w oknach niemal widzę jakąś Beate Tyszkiewicz nad Wyborczą, z porcelanową kawą i krłasantem. Tandeta. Cliche. Ścieżka dźwiękowa tylko w mojej głowie, a szkoda. Sekunde później jestem już w pachnącym kawą i papierem biurze gdzie szemrzą komputery a ludzie mają gładkie twarze i gładkie włosy.
Było, mija.
Fajnie jest sobie przez jakiś czas pożyć z dala od siebie. Od ciepłego grajdołka.
Mam zrobione 530 godzin praktyk. Moi koledzy psychologowie umowne "100" - w urzędach i hufcach pracy. Jestem heroiną, a jak ktoś powie: pfff, hehe, ja to se poszedłem dwa razy i zaliczone, hehe, to na niego zwrócę. Jego własnym odbiciem miglanca i trutnia go spaskudze. Tak, czuje się lepsza, że wzięłam swoją karierę zawodową w swoje ręce.
Tak.
A więc to koniec wakacji.
Idziesz z mamą pod koniec wakacji do sklepu papierniczego, albo w jakieś bazarowe gniazdko. Dzika pani handlara z odrostami wkłada do reklamówki kolejno zeszyty, które wybierałaś przez pół godziny: ten do polskiego, ten z bozią do religii. Kredki, gumkę do ścierania, ołówek, kolorowy papier, flamastry, okładki do książek i zeszytów. Wrzuca cienki paragonik. Niesiesz swoje zakupy i trzymasz mamę za palec a pasek jej płaszcza lekko obija Ci się o rekę. W domu wąchasz kredki w kolorowych lśniących skorupkach i potem już co jesień będziesz szukać tego zapachu.
Jedzeniowo bym już chciała pisać, ale jedzeniowo u mnie biednie. Nagotowalam kaszy do pracy na trzy dni. Ze stu gram kurczaka trzy obiady. Zaczął się sezon kasz i zup. Jak wrocę do Lublina, bedę co dwa dni gotowała inną zupe i karmiła nimi swą duszę, siedzac pod kołdrą i płacząc, że nie chce pisać pracy magisterskiej. A kierwa, musze. Słychać dzwięki osób trzecich i czwartych zza sciany, ale dlaczego, kiedy ja nie chce, jak to się stało że mijają już trzy miesiące jak tu jestem? Jedna czwarta roku. Zaczynam ostatni rok studiów. Muszę sobie zanotować dlaczego chce je skończyć, bo powoli zaczynam zapominać i martwić się, że koniec studiów to przetotalny i ostateczny koniec bycia młodą niefrasobliwą osóbką. Za dziesięć lat wytocze z siebie łzawy potok słów dotyczacy tego jak pieknie było wstawać o 10 i niespiesznie szykować się na półtorej godziny zajęć, po czym wracać do domu bardzo okrężną drogą, przez pizzerie i bar, i księgarnie i czyjś dom, o północy zrzucać płaszcz i wskakiwać do zmierzwionego od rana łóżka. Już zaczynam go toczyć. Bo ja, jak widać, głównie narzekam, albo snuje wywody o tym co było kiedyś, lub co będzie kiedyś. Mam tę tą srą smutną swiadomość, że gdzie bym się nie znalazła, w końcu zacznę kwękać, że gdzie indziej trawa zieleńsza. Lub że chociaż czyjaś broda smuklejsza. Mam jednak też świadomość tego, i codziennie dostrzegam ją wyraźniej, że umiem znaleźć plusy w każdej możliwej sytuacji. Ciesze się, że idzie jesień i zima, bo można się schować w kłębie wełny i jeść krupnik na obiad. Pada deszcz? Wspaniale, powąchaj powietrze. Wieje wicher i kłaki do ust pcha (oby tylko własne, kto wie co by było gdyby człowiek podczas wichru szedł za jedną z tych pań z warkoczami do kolan, a końcówki z tych warkoczy pamiętają życie płodowe)? Ależ nic się nie stało, bo zaraz wejdę do cichego ciepłego pomarańczowego pomieszczenia, nie jestem przecież nomadem, droga z przystanku autobusowego kiedyś się skończy. Jeżeli tego tutaj nie widać to bardzo mi przykro, ale to nie jest historia moich wszystkich myśli jakie produkuje substancja biała i substancja szara, to jest historia myśli nienawistnie emocjonalnych i tych, które uważam za warte przelania w internet. No, co piąta taka, biorąc pod uwagę, że notki są co miesiąc. Rozanielenie ma to do siebie, że człowiek kwitnie daleko od komputera. I nie wiem dlaczego któryś anonimowy, czy tam jawny, uważa, że jak ktoś na świecie źle myśli o czymś co ja lubie, co w sercu mym, to mnie to boli. No nie wiem zupełnie. Przecież mnie jest wszystko jedno. Dusze mam martwą.
Martwość jej pogłębi się już w sobote, kiedy to spakuje swój węzełek i wróce do Lublina. Prawie się ciesze, te zupy, własne mieszkanie, miasto które znam, znajomi (wiem, szok!). Ale co ja zrobie bez codziennego wstawania do pracy? Bez Warszawy, wielkiego cmentarzyska gdzie wszyscy biegną jak przystało na mieszkańców wielkiego miasta. Bez Marcelka codziennie. Jak to.
Przerwa, przerwa w tekście. Na zdjęciach dwa ulubione place - zbawienia i grzyba, oraz dwa ślicznochłoptasiowe (może kojarzycie buzie?) momenty z sesji zdjęciowej na której robiłam backstage'owe foty i wyjadałam katering.
Kontynuując temat mnie (nie)narzekającej: nadal i wciąż ukochaną mą jest Warszawa. Jako osóbka wielce podatna na wzruszenia, albo też osóbka o gigantycznej amplitudzie zmiany nastrojów, jadę co rano przez to miasto, powietrze jest jak kryształ odkąd nastała jesień, w uszach jakaś Lykke Li, czy cokolwiek, co duszę porusza. Jadę i widzę film, oczami nagrywam, o tu ptaszki się całują, o tu kolorowe ręczniki łopoczą na balkonie, dzieci biegną do szkoły, pieprzony serial na polsacie z podkręconym kontrastem! Wysiadam przystanek dalej niż muszę i jestem tym ślepcem którego prowadziła Amelia przez paryską ulicę. Tutaj pani kwiaciarka układa bukiecik, uwaga na nogi, pieseczek dokazuje! Sklepikarka zamiata chodnik, chłopcy garniturowcy zamaszysci, skręcamy! Dwóch bobów budowniczych zrzuca śmieszne rzeczy z dachu domu. Stary Mokotów w złotej mgle. Zawsze to samo przeładne dziewcze mijane zawsze w tym samym miejscu. Wille winem oplecione stoją i w oknach niemal widzę jakąś Beate Tyszkiewicz nad Wyborczą, z porcelanową kawą i krłasantem. Tandeta. Cliche. Ścieżka dźwiękowa tylko w mojej głowie, a szkoda. Sekunde później jestem już w pachnącym kawą i papierem biurze gdzie szemrzą komputery a ludzie mają gładkie twarze i gładkie włosy.
Było, mija.
Fajnie jest sobie przez jakiś czas pożyć z dala od siebie. Od ciepłego grajdołka.
Mam zrobione 530 godzin praktyk. Moi koledzy psychologowie umowne "100" - w urzędach i hufcach pracy. Jestem heroiną, a jak ktoś powie: pfff, hehe, ja to se poszedłem dwa razy i zaliczone, hehe, to na niego zwrócę. Jego własnym odbiciem miglanca i trutnia go spaskudze. Tak, czuje się lepsza, że wzięłam swoją karierę zawodową w swoje ręce.
Tak.
A więc to koniec wakacji.
środa, 31 sierpnia 2011
Przed Wami i za mną notka w stylu mojej osobistej blogowej królowej. O roboczym tytule: Wybuch serca.
Codziennie budzę się i czegoś chce, czegoś mi brak, na coś czekam, na większość rzeczy która mnie czeka nie mam wcale a wcale ochoty. Nie chce mi się wstać z łózka, bo to takie trudne, wyrwać się ze snu, zaczerpnąć głęboko powietrza tak, że każdy balonik w płucu trzeszczy. Nie mam chęci iść pod prysznic, by pokonując obrzydzenie stanąć na zimnych kałużach wody która spłynęła z czyjegoś ciała wykonać ten sam szereg ruchów, po czym zmarznąć i ledwo wynieść głowę pełną ciężkich mokrych kapiących włosów prosto w frottowy świat ręczniczka i szlafroczka (hejtersi od zdrobnień podkarmieni). Nie chcę dotknąć cudzej ręki przypadkiem w autobusie, obce ciepło jest jak zimna ślina na gumie do żucia przyklejonej do papierka na potem, fu fu fu. Nie lubię musieć iść po zakupy i w ciągu tej samej sekundy podczas której to planuje, czuje już wyciągnięte do ziemi ręce i kłujący w udo przez reklamówkę róg kartonu z mlekiem. Ogólnie jestem zgorzkniała, pełna dezaprobaty do świata i tęskniąca za rajem nigdy nie posiadanym. Ale czasem taka nie jestem.
Kiedy taka nie jestem:
- gdy jem pyszną rzecz i mam jej jeszcze dużo na talerzu
- gdy idę ulicą w najładniejszej sukience świata i moje włosy są klasa błysk i lok
- gdy stąpam w bucikach krok za krokiem ostrożnie bo nie wierzę że pod moimi stopami jest Prawdziwe Miasto Marzeń.
Zdarzyło mi się to w życiu trzy razy w trzech miastach. Sztokholm, Paryż i Nowy Jork.
Sztokholm na wiosnę 2009. Pierwsze krótkie wakacje wyrwane z nudnego jak bura zupa uczelnianego kieratu. Pierwsze z Marcelim, pierwsze samolotowe, pierwsze zagraniczne samodzielne. Jedliśmy przez trzy dni głównie hot dogi i cukierki, bo były najtańsze. Spaliśmy w pachnącym drewnem hostelu i opatuleni we wszystkie ubrania jakie przywieźliśmy, chodziliśmy ulicami i zaglądaliśmy ludziom w talerze i w okna. Wszystko jak marzenie. Twarze, ciuchy, czysta prosta zwykła jasna CUDZA codzienność wypełniona robieniem tego, na co się ma ochotę (bo jest się przebogatym i żyje się w przebogatym mieście). Powietrze kryształ. Mgła nad łąkami i czerwono-białe domki, a w nich mieszka Underbara Clara i inne rumiane eko dziewki. Też tak chcę.
Paryż, jesień rok temu. Jesień najbardziej jesienna i wyryta już na zawsze jako archetyp jesieni idealnej. Złote liście, ciepłe światło, słońce jeszcze myśli, że jest lato, powietrze daje oddychać i skakać z radości. Każdy budynek zaprojektowany przez moje serce♥. Każde słowo jak płateczek dzikiej róży przerobionej na dżem do pączków przesłodkie i wonne. Każdy człowiek w beżu, szalu i zadbaniu. Też tak chcę.
Nowy Jork. Wiadomo. Słowo klucz: wszystko. Wszystko można, wszystko tu. Miasto marzeń. Język, którym operuję. Poziom życia, na który zasługuje psia mać każdy kto się wysila i ma czelność sobie tak zamarzyć! Polska brzydota dla kontrastu przelewa czarę goryczy. Dość, pierdole to. Też tak chcę i będę. BĘDĘ i wtedy zaśmieje sie w twarz sobie tchórzliwej. Nie jestem nieudacznikiem, to te paskudne studia zaszczepiły we mnie rozżalenie, że jak to, jestem?:( Tak ma być. Dość mam codziennego niepocieszenia. Między teraz a przyszłym wtedy jest tylko kurczący się odcinek czasu. Bedę kiedyś chodzić codziennie do pracy a pod stopami będę mieć miasto, które będę kochać. Będę siedzieć nad jakimś brzegiem czegoś, brzegi są zawsze dobre do rozmyślań, i gapić się w niebo i dusić ze szczęścia. Będę znów stać w metrze, trzymać się lepkiej rurki i znów powstrzymywać łzy, tak jak wtedy gdy z walizką ważącą 2/3 mnie stałam a za oknem błyskawicznie zniknęła Ula, a ludzie wokół mnie znudzeni senni zmęczeni spoceni i być może rozgoryczeni swoim życiem nie wiedzieli, że jestem tu w takim wagonie ostatni raz. Będę powstrzymywać łzy radośniejsze, z których każda będzie wypełniona maleńkimi wilgotnymi literkami układającymi się w jaki tandetny napis typu: 'marzenie spełnione', albo 'zesraj sie a nie daj sie: checked'.
No więc codziennie (metaforycznie oczywiście, gdzie tam ja i wysiłek fizyczny, pfi) biegnę nie bacząc na mą strzaskaną trzeszczkę, prę do przodu i odhaczam w myślach rzeczy do zrobienia: skończyć pieprzone srakostudia. Napisać obronić. Swój francuski doprowadzić poziom dalej. Angielski też. Nadrukować sobie na soczewce oka obrazek i jak Terminator widzieć go ciągle, żeby ciągnął do przodu. Nie jestem przegrańcem. Ja Wam jeszcze pokaże. I sobie.
A teraz niech sobie będzie cudna żółtolistna jesień i niech powietrze pachnie jak nowy piórnik i kasztan. Jesień to nie zgnilizna, jesień to pas startowy, bezpiecznie się rozbiegnę i fruuu. Tak będzie.
Cheers.
Codziennie budzę się i czegoś chce, czegoś mi brak, na coś czekam, na większość rzeczy która mnie czeka nie mam wcale a wcale ochoty. Nie chce mi się wstać z łózka, bo to takie trudne, wyrwać się ze snu, zaczerpnąć głęboko powietrza tak, że każdy balonik w płucu trzeszczy. Nie mam chęci iść pod prysznic, by pokonując obrzydzenie stanąć na zimnych kałużach wody która spłynęła z czyjegoś ciała wykonać ten sam szereg ruchów, po czym zmarznąć i ledwo wynieść głowę pełną ciężkich mokrych kapiących włosów prosto w frottowy świat ręczniczka i szlafroczka (hejtersi od zdrobnień podkarmieni). Nie chcę dotknąć cudzej ręki przypadkiem w autobusie, obce ciepło jest jak zimna ślina na gumie do żucia przyklejonej do papierka na potem, fu fu fu. Nie lubię musieć iść po zakupy i w ciągu tej samej sekundy podczas której to planuje, czuje już wyciągnięte do ziemi ręce i kłujący w udo przez reklamówkę róg kartonu z mlekiem. Ogólnie jestem zgorzkniała, pełna dezaprobaty do świata i tęskniąca za rajem nigdy nie posiadanym. Ale czasem taka nie jestem.
Kiedy taka nie jestem:
- gdy jem pyszną rzecz i mam jej jeszcze dużo na talerzu
- gdy idę ulicą w najładniejszej sukience świata i moje włosy są klasa błysk i lok
- gdy stąpam w bucikach krok za krokiem ostrożnie bo nie wierzę że pod moimi stopami jest Prawdziwe Miasto Marzeń.
Zdarzyło mi się to w życiu trzy razy w trzech miastach. Sztokholm, Paryż i Nowy Jork.
Sztokholm na wiosnę 2009. Pierwsze krótkie wakacje wyrwane z nudnego jak bura zupa uczelnianego kieratu. Pierwsze z Marcelim, pierwsze samolotowe, pierwsze zagraniczne samodzielne. Jedliśmy przez trzy dni głównie hot dogi i cukierki, bo były najtańsze. Spaliśmy w pachnącym drewnem hostelu i opatuleni we wszystkie ubrania jakie przywieźliśmy, chodziliśmy ulicami i zaglądaliśmy ludziom w talerze i w okna. Wszystko jak marzenie. Twarze, ciuchy, czysta prosta zwykła jasna CUDZA codzienność wypełniona robieniem tego, na co się ma ochotę (bo jest się przebogatym i żyje się w przebogatym mieście). Powietrze kryształ. Mgła nad łąkami i czerwono-białe domki, a w nich mieszka Underbara Clara i inne rumiane eko dziewki. Też tak chcę.
Paryż, jesień rok temu. Jesień najbardziej jesienna i wyryta już na zawsze jako archetyp jesieni idealnej. Złote liście, ciepłe światło, słońce jeszcze myśli, że jest lato, powietrze daje oddychać i skakać z radości. Każdy budynek zaprojektowany przez moje serce♥. Każde słowo jak płateczek dzikiej róży przerobionej na dżem do pączków przesłodkie i wonne. Każdy człowiek w beżu, szalu i zadbaniu. Też tak chcę.
Nowy Jork. Wiadomo. Słowo klucz: wszystko. Wszystko można, wszystko tu. Miasto marzeń. Język, którym operuję. Poziom życia, na który zasługuje psia mać każdy kto się wysila i ma czelność sobie tak zamarzyć! Polska brzydota dla kontrastu przelewa czarę goryczy. Dość, pierdole to. Też tak chcę i będę. BĘDĘ i wtedy zaśmieje sie w twarz sobie tchórzliwej. Nie jestem nieudacznikiem, to te paskudne studia zaszczepiły we mnie rozżalenie, że jak to, jestem?:( Tak ma być. Dość mam codziennego niepocieszenia. Między teraz a przyszłym wtedy jest tylko kurczący się odcinek czasu. Bedę kiedyś chodzić codziennie do pracy a pod stopami będę mieć miasto, które będę kochać. Będę siedzieć nad jakimś brzegiem czegoś, brzegi są zawsze dobre do rozmyślań, i gapić się w niebo i dusić ze szczęścia. Będę znów stać w metrze, trzymać się lepkiej rurki i znów powstrzymywać łzy, tak jak wtedy gdy z walizką ważącą 2/3 mnie stałam a za oknem błyskawicznie zniknęła Ula, a ludzie wokół mnie znudzeni senni zmęczeni spoceni i być może rozgoryczeni swoim życiem nie wiedzieli, że jestem tu w takim wagonie ostatni raz. Będę powstrzymywać łzy radośniejsze, z których każda będzie wypełniona maleńkimi wilgotnymi literkami układającymi się w jaki tandetny napis typu: 'marzenie spełnione', albo 'zesraj sie a nie daj sie: checked'.
No więc codziennie (metaforycznie oczywiście, gdzie tam ja i wysiłek fizyczny, pfi) biegnę nie bacząc na mą strzaskaną trzeszczkę, prę do przodu i odhaczam w myślach rzeczy do zrobienia: skończyć pieprzone srakostudia. Napisać obronić. Swój francuski doprowadzić poziom dalej. Angielski też. Nadrukować sobie na soczewce oka obrazek i jak Terminator widzieć go ciągle, żeby ciągnął do przodu. Nie jestem przegrańcem. Ja Wam jeszcze pokaże. I sobie.
A teraz niech sobie będzie cudna żółtolistna jesień i niech powietrze pachnie jak nowy piórnik i kasztan. Jesień to nie zgnilizna, jesień to pas startowy, bezpiecznie się rozbiegnę i fruuu. Tak będzie.
Cheers.
poniedziałek, 22 sierpnia 2011
Jako że jest sporo do nadrobienia oto czas przeszły, teraźniejszy i przyszły mojej skromnej osoby.
Wydarzeniem z przeszłości niech będzie moja podróż busikowa z miasta stołecznego do miasta rodzinnego:
(muzyka, pełna grozy!)
Wlochata lydka brzuchatego sennego misia bezlitosnie lepiła sie do mojej nogi. Misio przysypiał rozlewajac sie na okolicznych siedzeniach i w zadnym razie nie baczył na to czy ktos na nich siedzi. Misio po usunieciu mozgu, nie kontrolujacy swojego ciala i jak ciele zasypiajacy wszedzie tam gdzie spoczywa jego dupa.
Zylasty krzepki budowlaniec do dzwoniacego telefonu za kazdym razem wrzeszczał jak jakas postac z kreskowki: witaj, moj przyjacielu!! Moze mentor budowlanej sekty.
Slonce naiwne swieciło przez brudna szybe. Radio sret dudniło piosenkami z lat 90. Sierpniowy zapach prac polowych i spalenizny. Bus toczył sie przez krzaczory i klepiska. Zupy nie zjesz. Moczu nie utrzymasz. Wstrzasnienie mozgu miec bedziesz. Sto kilometrow na godzine pedzi bo zdazyc musi. Bo zupy nie zje.
Atmosfera biesiadna. Wszyscy jedziemy na tym samym wozku. Wjezdzamy w powodz, patrzymy przez szyby busa zdjeci niema trwoga. Jak przez sciany tunelu pod dnem morskim. Przeplywa wielki zolw, macha do nas lapa. Matki wskazuja dzieciom na co nalezy patrzec i z czego radosc czerpac. Plaska plaszczka plaszczy sie nad nami i ma w nosie powodzie i korki na trasie lublin warszawa. Klamie. Plaska trawa lezy na powierzchi wody i patrzy jak wolno jada brudne samochody. Pelne spoconych misiow z urazona mina. Zerkajacych lakomie na swoja wielka butelke pelna slodziutkiej owocowej ice tea. Andrzej lepper nie zyje. Powiesil sie. Wszyscy jedziemy na tym samym wozku. Dzwonia do nas telefony w tej sprawie. Wczoraj zyl a dzis nie zyje. Nie zobaczy malinowego nieba nad warszawa. Nic nie zobaczy bo nie zyje. Misio musi miec miejsce dla swojej moszny, lepkosc mosznie szkodzi. Rozklada nogi. Ziewa, skrobie sie po czuprynie. Jego bury tiszert jest cały cieplutki i soczysty, wiem to, bo przytula sie do mnie ramieniem. Słodko. Było przesłodko.
(muzyka cichnie)
Cóż jeszcze... odbyliśmy kolejną podróż do Serocka (co za idiotyczna nazwa, niby polska, ale moja głowa usilnie próbuje mi wmówić, że angielska!). Zebraliśmy sto kilo kurek i zjedliśmy steki na sto dwa. Pewna zdrowa doza wiejskich wakacji. Co więcej, powrót odbył się STATKIEM. Statkiem kurna. Z wykładziną dywanową i prosze ja was grylem na pokładzie. Woń kiełbasy, obmierzły wujek w burej podkoszuli z ryżymi przyklepanymi włosami i przedziałkiem dokładnie na środku głowy... Tańce do muzyki disco polo. Tańce, takie weselne, a każdy zakończony owacją tych wstydliwych, którzy też by chcieli. Nie znajduje słów komentarza.
Teraźniejszość przedstawia się następująco:
Zastanawialiście sie pewnie nie raz i nie dwa jak wygląda mój dzień. No wiem że się nie zastanawialiście, ale Wam opowiem, bo dawno nie miałam takich regularnych dni.
Wstaje o 7.15 budzona 'like a rainbow' rolling stonesów. Idealny budzik, nie wywoluje panicznego strachu ('ojezu, oborze, jest szosta rano zima i musze isc do szkoły' ;(((). Przeglądam twittera i niezliczone gówna jakie przesyła mi groupon i okazik. Następnie jest czas na higienę, śniadanie i różne duperele. Wybiegam do pracy. Docieram do pracy. Coś robić trzeba, więc przeważnie przyjmuje płyny.
W między czasie troche pracy a troche opieprzania się. Nie wiem czy już to pisałam, ale jestem teraz w dziale kontaktów w klientami i mam służbowy telefon :> siedzę w ślicznym pokoiku i jest fajnie. Zostanę tu do końca września i być może, ale SZAAA, dostanę za to jakiś grosz :> No w każdym razie póki co klepie sobie w dziwnie skonstruowaną klawiature applową (serio? japko robi polskie znaki i kopiuje!? moje palce są zdezorientowane za każdym razem gdy siadam do jakiegokolwiek komputera, nie wiem kiedy dojdą do siebie) i patrze na applowy monitor cztery razy większy niz ten w moim netbooku. Galanto.
Pach pach pach i jest godzina siedemnasta, wybiegam radośnie. Z Marcelim trzymamy się za ręce i jemy, pijemy, albo liżemy (lody, świntuszki! miętowe z fragoli... < zakochany >). Chodzimy sobie tu i tam, czarująco szczebiocząc. Sen złoty spływa na me oczęta o 23 i poczynam smacznie chrapać w swoim łóżeczku. Fast forward button klik i już poranek, otwieram szeroko okno i wdycham poranek śpiewając piosenkę musicalową a pościel pachnie płynem do płukania silan BLA BLA BLA.
No dobra, już się popodniecałam.
Teraźniejszość mą zawsze obrazuje też potworna tęsknota i rwanie serca (wiem, że powtarzam to milionowy raz ale ja naprawde potrafie się zakochać w mieście! :(). Wczoraj w Berschce usłyszałam piosenkę 'empire state of mind' i łzy jak grochy stanęły mi w oczach. Ambaras :( Nie wiem co poczne jeśli dostanę odszkodowanie od LOTu. Nie wiem czy nie wydam wzystkiego na bilet żeby pobyć bezdomną przez kilka dni w najfajniejszym mieście świata. Nie wiem tylko które miasto jest fajniejsze - Nowy Jork czy Paryż?
To było to, co jest. Teraz będzie to, co będzie (wiem, mogłabym być ghost writerem paulo coelho!)
Będzie fajnie, bo przyjedzie do mnie do Warszawy Ula Celebrytka! Spędzimy zupełnie szalone kilka dni jak jakas Blair i Serena. Sza - lo - ne. Oprócz tego, do 15 września powinnam oddać jakąś część pracy magisterskiej a mam... no zgadnijcie. To nie trudne. No dobra, dla tych którzy nie zgadli: ZERO słów :( I coraz bardziej mnie to gniecie. I upośledza moją zdolność pisania CZEGOKOLWIEK, jak widać. Oh crap.
To było to, co będzie. Teraz będzie to, co chcę żeby było, tradycyjny element frustracyjny.
Chce rzucić wszystko w cholere, pieprznąć o ziemię więzami typu studia praca i Polska i wyjechać. Tylko nie umiem i ciągle mam wrażenie, że ci, którym się to udało, byli w lepszej sytuacji, lepiej znali język, mieli wykształcenie odpowiednie do rzucenia wszystkim co znane o ziemię i szukania pracy tam, gdzie sie marzy. No i co ja mam zrobić, skoro bla bla życie sie ma jedno i bla bla kiedyś będziemy żałować tego, czego nie zrobiliśmy, a nie tego, co zrobiliśmy. Potrzebuję brata syjama, drugiej głowy wyrastającej z ramienia która mnie będzie kopać w dupe (nie wiem jak ona to zrobi) i popychać do przodu i kiedyś sobie powiem: no ładnie. Próbowałaś.
Z takich bardziej irracjonalnych rzeczy...
Chcialabym kiedyś obciąć sobie sama włosy nożycami i czuć się beztrosko z tym swoim nowym krzywym i uroczym uczesaniem. Póki co codziennie rano wypowiadam liczne przekleństwa gdy próbuje dojść do ładu z wszechpuchem który sterczy mi z każdej strony.
Powiedziec komus kto sie gapi: co sie gapisz baranie jeden!? Zwłaszcza jeśli jest to paskudny dziobaty dresiarz rozkraczony w autobusie, albo starsza pani o wrednym wyrazie wąsa. Uwolnić swe frustracje w momencie ich narodzenia. Zawsze boje się riposty która zetnie mnie z nóg albo nabije śliwkowe oko.
Zapytać kogoś z dawnych czasów czy też o mnie czasem myśli tak jak ja o nim. Koleżance która zwymiotowała w pierwszej klasie na swoje ćwiczenia ze "środowiska". Koledze z liceum który mnie denerwował, a teraz chętnie bym się z nim spotkała i pogadała a sie wstydze poprosić. Takich osób jest z milion i jestem jedna ja aspołeczna i będę o nich sobie przypominać do końca świata i jeśli los nas nie zetknie na jakimś przejsciu dla pieszych to już nigdy z nimi nie porozmawiam. Czy ktoś też tak ma? Czy może normalni ludzie dzwonią do swoich starych znajomych kiedy tylko im przyjdzie na to ochota?
A tak wogóle to mnie sie juz ta blogowa zabawa nie podoba. Zawsze jest ktoś lepszy i to mnie denerwuje, bo jestem w pewnych sferach nadambitna i chce być nikt inny tylko master. Chcę codziennie radosnie znajdować czas na wrzucanie noteczek blyskotliwie napisanych tak ze nic tylko obsikać sobie nogi. Chce w każdej z nich mieć przynajmniej trzy zdjęcia ostre jak brzytewka przedstawiające szczupłą kibić, smakowite śliczności i rozświetloną chmure nad moim wiejskim domem. Chce wrzucać to co chce, czyli totalne duperele, one photo every hour, nową torbę i lakier do paznokci, a czuję się zobligowana do intelektualnych wypocin i to mnie taaaaak męęęczy i powoduje, że pisze raz na sto lat, a każdy głos krytyki to drżąca broda. Gdzie te czasy, kiedy bloga czytało pięć osób w tym ja i Marcel! Dla zobrazowania, chce być taka, taka i taka jednocześnie. No dobra, już się natłumaczyłam i nausprawiedliwiałam. Z czystym sumieniem mogę udać się na wypoczynek na drugim boku, bo innego wypoczynku to ja w te wakacje nie zaznaje.
Na deserek moje śliczne czerwcowe śniadanie (ah te bezrobotne, mają czas smażyć pancakes co rano...), moja śliczna torba i śliczne perfumy urodzinowe, śliczna leśna kura i parszywa ja i śliczny Marceli.
A w następnej noteczce, o ile nie nastąpi wcześniej koniec świata, podzielę się z Wami sekretem naszych babć. Otóż dowiecie się, jak uwaga uwaga, make poop easier! : - ) Będzie fotostory (ja w eleganckiej-ponadczasowej-odpowiedniej-na-spotkanie-i-kolacje-z-przyjaciolmi-kupionej-na-wyprzedaży bluzce, musowo), a efekt koncowy zamieszcze na fejsbuku i będzie można kliknąć "lubie to"! Czyż to nie kuszące? Pomyślcie tylko... < rozmarzona na amen >
W następnej noteczce pewnie będzie jesień i będe jeść buraczki i nosić buraczkowe swetry i będzie CUDNIE. O ile nie zacznie padać śnieg pierwszego września. To możliwe. Wszyscy to wiemy.
Dziękuje za cierpliwość. Całusy.
Wydarzeniem z przeszłości niech będzie moja podróż busikowa z miasta stołecznego do miasta rodzinnego:
(muzyka, pełna grozy!)
Wlochata lydka brzuchatego sennego misia bezlitosnie lepiła sie do mojej nogi. Misio przysypiał rozlewajac sie na okolicznych siedzeniach i w zadnym razie nie baczył na to czy ktos na nich siedzi. Misio po usunieciu mozgu, nie kontrolujacy swojego ciala i jak ciele zasypiajacy wszedzie tam gdzie spoczywa jego dupa.
Zylasty krzepki budowlaniec do dzwoniacego telefonu za kazdym razem wrzeszczał jak jakas postac z kreskowki: witaj, moj przyjacielu!! Moze mentor budowlanej sekty.
Slonce naiwne swieciło przez brudna szybe. Radio sret dudniło piosenkami z lat 90. Sierpniowy zapach prac polowych i spalenizny. Bus toczył sie przez krzaczory i klepiska. Zupy nie zjesz. Moczu nie utrzymasz. Wstrzasnienie mozgu miec bedziesz. Sto kilometrow na godzine pedzi bo zdazyc musi. Bo zupy nie zje.
Atmosfera biesiadna. Wszyscy jedziemy na tym samym wozku. Wjezdzamy w powodz, patrzymy przez szyby busa zdjeci niema trwoga. Jak przez sciany tunelu pod dnem morskim. Przeplywa wielki zolw, macha do nas lapa. Matki wskazuja dzieciom na co nalezy patrzec i z czego radosc czerpac. Plaska plaszczka plaszczy sie nad nami i ma w nosie powodzie i korki na trasie lublin warszawa. Klamie. Plaska trawa lezy na powierzchi wody i patrzy jak wolno jada brudne samochody. Pelne spoconych misiow z urazona mina. Zerkajacych lakomie na swoja wielka butelke pelna slodziutkiej owocowej ice tea. Andrzej lepper nie zyje. Powiesil sie. Wszyscy jedziemy na tym samym wozku. Dzwonia do nas telefony w tej sprawie. Wczoraj zyl a dzis nie zyje. Nie zobaczy malinowego nieba nad warszawa. Nic nie zobaczy bo nie zyje. Misio musi miec miejsce dla swojej moszny, lepkosc mosznie szkodzi. Rozklada nogi. Ziewa, skrobie sie po czuprynie. Jego bury tiszert jest cały cieplutki i soczysty, wiem to, bo przytula sie do mnie ramieniem. Słodko. Było przesłodko.
(muzyka cichnie)
Cóż jeszcze... odbyliśmy kolejną podróż do Serocka (co za idiotyczna nazwa, niby polska, ale moja głowa usilnie próbuje mi wmówić, że angielska!). Zebraliśmy sto kilo kurek i zjedliśmy steki na sto dwa. Pewna zdrowa doza wiejskich wakacji. Co więcej, powrót odbył się STATKIEM. Statkiem kurna. Z wykładziną dywanową i prosze ja was grylem na pokładzie. Woń kiełbasy, obmierzły wujek w burej podkoszuli z ryżymi przyklepanymi włosami i przedziałkiem dokładnie na środku głowy... Tańce do muzyki disco polo. Tańce, takie weselne, a każdy zakończony owacją tych wstydliwych, którzy też by chcieli. Nie znajduje słów komentarza.
Teraźniejszość przedstawia się następująco:
Zastanawialiście sie pewnie nie raz i nie dwa jak wygląda mój dzień. No wiem że się nie zastanawialiście, ale Wam opowiem, bo dawno nie miałam takich regularnych dni.
Wstaje o 7.15 budzona 'like a rainbow' rolling stonesów. Idealny budzik, nie wywoluje panicznego strachu ('ojezu, oborze, jest szosta rano zima i musze isc do szkoły' ;(((). Przeglądam twittera i niezliczone gówna jakie przesyła mi groupon i okazik. Następnie jest czas na higienę, śniadanie i różne duperele. Wybiegam do pracy. Docieram do pracy. Coś robić trzeba, więc przeważnie przyjmuje płyny.
W między czasie troche pracy a troche opieprzania się. Nie wiem czy już to pisałam, ale jestem teraz w dziale kontaktów w klientami i mam służbowy telefon :> siedzę w ślicznym pokoiku i jest fajnie. Zostanę tu do końca września i być może, ale SZAAA, dostanę za to jakiś grosz :> No w każdym razie póki co klepie sobie w dziwnie skonstruowaną klawiature applową (serio? japko robi polskie znaki i kopiuje!? moje palce są zdezorientowane za każdym razem gdy siadam do jakiegokolwiek komputera, nie wiem kiedy dojdą do siebie) i patrze na applowy monitor cztery razy większy niz ten w moim netbooku. Galanto.
Pach pach pach i jest godzina siedemnasta, wybiegam radośnie. Z Marcelim trzymamy się za ręce i jemy, pijemy, albo liżemy (lody, świntuszki! miętowe z fragoli... < zakochany >). Chodzimy sobie tu i tam, czarująco szczebiocząc. Sen złoty spływa na me oczęta o 23 i poczynam smacznie chrapać w swoim łóżeczku. Fast forward button klik i już poranek, otwieram szeroko okno i wdycham poranek śpiewając piosenkę musicalową a pościel pachnie płynem do płukania silan BLA BLA BLA.
No dobra, już się popodniecałam.
Teraźniejszość mą zawsze obrazuje też potworna tęsknota i rwanie serca (wiem, że powtarzam to milionowy raz ale ja naprawde potrafie się zakochać w mieście! :(). Wczoraj w Berschce usłyszałam piosenkę 'empire state of mind' i łzy jak grochy stanęły mi w oczach. Ambaras :( Nie wiem co poczne jeśli dostanę odszkodowanie od LOTu. Nie wiem czy nie wydam wzystkiego na bilet żeby pobyć bezdomną przez kilka dni w najfajniejszym mieście świata. Nie wiem tylko które miasto jest fajniejsze - Nowy Jork czy Paryż?
To było to, co jest. Teraz będzie to, co będzie (wiem, mogłabym być ghost writerem paulo coelho!)
Będzie fajnie, bo przyjedzie do mnie do Warszawy Ula Celebrytka! Spędzimy zupełnie szalone kilka dni jak jakas Blair i Serena. Sza - lo - ne. Oprócz tego, do 15 września powinnam oddać jakąś część pracy magisterskiej a mam... no zgadnijcie. To nie trudne. No dobra, dla tych którzy nie zgadli: ZERO słów :( I coraz bardziej mnie to gniecie. I upośledza moją zdolność pisania CZEGOKOLWIEK, jak widać. Oh crap.
To było to, co będzie. Teraz będzie to, co chcę żeby było, tradycyjny element frustracyjny.
Chce rzucić wszystko w cholere, pieprznąć o ziemię więzami typu studia praca i Polska i wyjechać. Tylko nie umiem i ciągle mam wrażenie, że ci, którym się to udało, byli w lepszej sytuacji, lepiej znali język, mieli wykształcenie odpowiednie do rzucenia wszystkim co znane o ziemię i szukania pracy tam, gdzie sie marzy. No i co ja mam zrobić, skoro bla bla życie sie ma jedno i bla bla kiedyś będziemy żałować tego, czego nie zrobiliśmy, a nie tego, co zrobiliśmy. Potrzebuję brata syjama, drugiej głowy wyrastającej z ramienia która mnie będzie kopać w dupe (nie wiem jak ona to zrobi) i popychać do przodu i kiedyś sobie powiem: no ładnie. Próbowałaś.
Z takich bardziej irracjonalnych rzeczy...
Chcialabym kiedyś obciąć sobie sama włosy nożycami i czuć się beztrosko z tym swoim nowym krzywym i uroczym uczesaniem. Póki co codziennie rano wypowiadam liczne przekleństwa gdy próbuje dojść do ładu z wszechpuchem który sterczy mi z każdej strony.
Powiedziec komus kto sie gapi: co sie gapisz baranie jeden!? Zwłaszcza jeśli jest to paskudny dziobaty dresiarz rozkraczony w autobusie, albo starsza pani o wrednym wyrazie wąsa. Uwolnić swe frustracje w momencie ich narodzenia. Zawsze boje się riposty która zetnie mnie z nóg albo nabije śliwkowe oko.
Zapytać kogoś z dawnych czasów czy też o mnie czasem myśli tak jak ja o nim. Koleżance która zwymiotowała w pierwszej klasie na swoje ćwiczenia ze "środowiska". Koledze z liceum który mnie denerwował, a teraz chętnie bym się z nim spotkała i pogadała a sie wstydze poprosić. Takich osób jest z milion i jestem jedna ja aspołeczna i będę o nich sobie przypominać do końca świata i jeśli los nas nie zetknie na jakimś przejsciu dla pieszych to już nigdy z nimi nie porozmawiam. Czy ktoś też tak ma? Czy może normalni ludzie dzwonią do swoich starych znajomych kiedy tylko im przyjdzie na to ochota?
A tak wogóle to mnie sie juz ta blogowa zabawa nie podoba. Zawsze jest ktoś lepszy i to mnie denerwuje, bo jestem w pewnych sferach nadambitna i chce być nikt inny tylko master. Chcę codziennie radosnie znajdować czas na wrzucanie noteczek blyskotliwie napisanych tak ze nic tylko obsikać sobie nogi. Chce w każdej z nich mieć przynajmniej trzy zdjęcia ostre jak brzytewka przedstawiające szczupłą kibić, smakowite śliczności i rozświetloną chmure nad moim wiejskim domem. Chce wrzucać to co chce, czyli totalne duperele, one photo every hour, nową torbę i lakier do paznokci, a czuję się zobligowana do intelektualnych wypocin i to mnie taaaaak męęęczy i powoduje, że pisze raz na sto lat, a każdy głos krytyki to drżąca broda. Gdzie te czasy, kiedy bloga czytało pięć osób w tym ja i Marcel! Dla zobrazowania, chce być taka, taka i taka jednocześnie. No dobra, już się natłumaczyłam i nausprawiedliwiałam. Z czystym sumieniem mogę udać się na wypoczynek na drugim boku, bo innego wypoczynku to ja w te wakacje nie zaznaje.
Na deserek moje śliczne czerwcowe śniadanie (ah te bezrobotne, mają czas smażyć pancakes co rano...), moja śliczna torba i śliczne perfumy urodzinowe, śliczna leśna kura i parszywa ja i śliczny Marceli.
A w następnej noteczce, o ile nie nastąpi wcześniej koniec świata, podzielę się z Wami sekretem naszych babć. Otóż dowiecie się, jak uwaga uwaga, make poop easier! : - ) Będzie fotostory (ja w eleganckiej-ponadczasowej-odpowiedniej-na-spotkanie-i-kolacje-z-przyjaciolmi-kupionej-na-wyprzedaży bluzce, musowo), a efekt koncowy zamieszcze na fejsbuku i będzie można kliknąć "lubie to"! Czyż to nie kuszące? Pomyślcie tylko... < rozmarzona na amen >
W następnej noteczce pewnie będzie jesień i będe jeść buraczki i nosić buraczkowe swetry i będzie CUDNIE. O ile nie zacznie padać śnieg pierwszego września. To możliwe. Wszyscy to wiemy.
Dziękuje za cierpliwość. Całusy.
piątek, 15 lipca 2011
Och, hej, halo! A co to za krzyki! A odkąd to ja regularnie pisze! Witamy 200 obserwatora, dla niego specjalna notka o niczym. Im was więcej tym mnie mniej jak to mawiała jakaś marna piosenkarka.
Po pierwsze, ostatnio wygotowałam się za wszystkie czasy. Doskonała kuchnia z wielkim piekarnikiem, może nie idealnie wyposażona w rzeczy typu mikser, no ale od czego mam ręce! Burritos (mielone mięso w ostrym sosie pomidorowym z fasolą, tarty ser, moje najlepsze w życiu guacamole, szczypiorek, do tego sałatka z mokrych surowych warzyw), wielokrotnie pieczone chocolate chip cookies z przepisu z moich wypieków - właściciel kuchni i mój własny chłopiec błagalnie patrzyli i prosili. Poszli w deszcz po składniki. Wyszłam z pokoju z kostką masła w jednej ręce i tabliczką czekolady w drugiej. Po 25 minutach weszłam z talerzem ciastek. Magia. Sałatka szopska, czyli wariacja na temat greckiej. Ochhh. A potem przestałam gotować, bo mi żal czasu. W pracy jakieś cudactwa, po pracy chińczyk na pół z marcelim albo lody albo ciabatta z kozim serem z kerfura. Wieczorem porcja żywności dla kosmonautów w postaci patyków otrębowych. Ale nadal jestem subiektywnie tłusta, nie martwmy się.
Po drugie, wcale nie jestem taka znowu kreatywna. Smutno mi troche, że nie umiem pisać pod publiczke, tzn pod klienta. Pod dorosłego człowieka i pod masy dorosłych ludzi - konsumentów. No ale może się wyrobie i zeszmace i stanę kukiełką! A może wchłonie mnie inna działka, otulająca poczuciem bezpieczeństwa. W każdym razie jestem podekscytowana tym co robię. Do czego się przyuczam. Jestem czeladnik agencyjny. Nie wierzę że to sie dzieje. Mam najprawdziwsze praktyki w agencji reklamowej na starym mokotowie i codziennie jadę do pracy metrem. Marzyłam o tym ze trzy lata! Szkoda tylko że jestem taka biedna, a te praktyki są bezpłatne. Warszawa to miasto pokus (powiedziała posiadaczka czterech nowych rzeczy w kolorze cipkowym). Minus jest taki, że mam wygniłe oczy, a dziś nawet solidnie pulsuje mi lewa gałka. To wszystko dlatego że przedwczoraj przeczytałam na komputerze w pięć godzin (tryb: duma) doskonałą książkę o reklamie, o TĄ. Przesmakowita. Widocznie wywarła na mnie jakiś cudowny wpływ, gdyż dziś prosze ja Was, napisałam sama samiuteńka trzy reklamy radiowe które spodobały się copywriterowi z biurka obok więc NIE POGADASZ!
Poza tym kocham Warszawe. Kocham Cie, biedne miasto. Miłość ta została spotęgowana wizytą w muzeum powstania, wizytą na wystawie o odbudowie wawy i ogólnie, ogólnie. Nie wiem nic o polityce i historii i to jest żenujące, ale nie zabrania mi mieć złamanego serca z powodu krzywd ruin i ludzkich historii. Koszulin przedziurawionych kulą. Zdjęcia miałej tłustawej dziewczynki sprzedającej kwiaty na kupie gruzu. Moja mama urodziła się kilkanaście lat później. Niewiarygodne. Zamek królewski w zasadzie nie ma nawet stu lat. Niewiarygodne jak sobie to człowiek uzmysłowi. No więc kocham Cie warszawo i będzie mi smutno jak wyjade do paskudnego lublina. Miętole karte miejską.
Spotykam celebrytów, na przykład 157(cm) (tak, numer to osoba), z którą gadało mi się tak dobrze jak dawno z nikim (i teraz zagwozdka, co na to 157?), albo dziś w metrze ewe_b. Z tych mniej znanych niejaką Mariette Żukowską, starawą aktorke o twarzy psa, którą to twarz mam przed oczami a nie umiem nazwać;/, oraz Łukasza Garlickiego. Bywam w super ekstra miejscach, tak tak, bywam w nich. W planie b, w chlebie i winie, w ufo < wymienia porozumiewawcze spojrzenia z warszawiakami >. No powiem państwu że naprawde europejska i z klasą ta wasza warszawa.
Och, a o nowym jorku już nic nie pamiętam... połowa z Was widziała foty na fejsbuku. Druga połowa ma je w nosie. No ale wstawie, bo to niehonorowo bez zdjęć notke trzasnąć.
Fizycznie boli mnie serce jak na to patrze. Dlatego nie patrze, nie rozmyślam, bo bym beczała i beczała. Na co komu beczenie.
Matka Boska Flirtująca
Cóż mogę rzec. Oprócz tego że drugi tydzień mojego pobytu był także wypełniony jedzeniem, bieganiem po mieście, ale już spokojniejszy. Most brooklynski, MET, muzeum historii naturalnej, brooklyn ogólnie, lower east side z całym swoim dobrodziejstwem. Kampus Columbii (przygotowywany do wielkiej imprezy pod tytułem class of 2011 gdzie wszyscy rzucają czarnymi czapkami z kutasikiem :<), przypadkowy spacer po harlemie (i fenomen: CAŁOBOWE PRZEDSZKOLE....). I wielki finał tygodnia: ja, biegająca z drżącą brodą i łzami w oczach po mieście, 'co by tu jeszcze, gdzie jeszcze nie byłam!? ile mam czasu, o, godzina, co wybrać, strawberry fields czy może, no nie wiem, no nie wiem, zaraz wybuchnie mi głowa'. Wybrałam strawberry fields. Z kamieniem u duszy uwieszonym robie fote, zaślepiona rozpaczą nie baczę na białe fatalne adldasy, aż tu nagle...
...dzwoni telefon. Pani mówi że mój lot został odwołany. Że wracam do polski dopiero za trzy dni.
Ciekawe czy jeszcze kiedyś się tak poczuje, tak udusze ze szczęścia, tak będe biec przed siebie jak durna byle szybciej komuś o tym powiedzieć, tak chichotać w garść i parskać i mdleć z radości. A do tego mogę jeszcze dostać odszkodowanie i to niemałe, bo LOT nie raczył zaproponować hotelu, wyżywienia, lotu z przesiadkami. Należy mi się, za te potworne emocje sprzeczne targające mym wątłym ciałem!
Dusi mnie ze smutku jak przypomne sobie tegoroczną wielkanoc i gorączkowe planowanie, niedowierzanie, maślane spojrzenia rzucane na oślep bo w głowie tylko to co mnie czeka. A teraz to wszystko za mną. Czemu.
Moja ostatnia niedziela była kolejnym magicznym dniem. Niespieszne a wręcz nonszalanckie wyjście z pieknego domu w świat w którym czubki drapaczy chmur schowane są we mgle. Panie z psami ubranymi w ubrania, dzieci jedzące z rodzicami obiad w restauracjach. Codzienność i oczywistość. Prażony kokos, migdały i nerkowce chrupane pod Hotelem Plaza, bo pada. MoMA i znów przedziwne rodzaje sztuki, w postaci przekrojonej ściany domu, albo telewizora z filmem o ludziach przerzucających pustynie. Oh, pewnie, jesteśmy tutaj już któryś raz, nie musimy biegać z przewodnikiem, chodzimy machając parasolką i patrzymy na to, na co chcemy, ile chcemy. Niesamowicie jest mieć TAKIE muzeum pod nosem. Potem jedzenie w chińskiej restauracji. Pierożki z zupą w środku, jako jedna z tych rzeczy, o których marzy się i śni podczas zasypiania, gdy w brzuchu burczy a sadło sterczy. Zupa z makaronem ryżowym i wołowiną, jedzona pałeczkami. Kilka tygodni temu nie przypuszczałam że będę wiedzieć jak zjeść zupę pałeczkami. A jednak, Kasia! Łakomstwo czyni cuda! Wrzeszczące o napiwek a jednocześnie oszukujące o dolara kelnereczki nie operujące żadnym innym językiem poza własnym.
Ostatni dzień, deszcz od rana, pusty dom i ja w piżamie na cudzym krześle przy cudzym komputerze jem kanapkę z masłem orzechowym i dżemem. Jestem Meg Ryan. Kawa jest zdecydowanie za słaba, ale pobudza mózg do pisania pracy zaliczeniowej na za dwa dni. Później leniwa wyprawa do chinatown po wietnamską kanapkę bahn-mi i krótka wizyta w najfajnieszym sklepie z akcesoriami kuchennymi - sur la table. Pierwsze wyjście z domu bez aparatu i już czuje się calkowicie nowojorsko. Jadę metrem i nikt nie wie, że za dwa dni będę w lublinie. Że nie jestem stamtąd. Nikt nie jest stamtąd, wszyscy siebie napisali od nowa, zrobili nowojorskiego siebie z modeliny. Jestem białą kartą i mogę wszystko. To uczucie przeszywa mnie nieskończoną ilość razy.
I odjazd i już po wszystkim.
No i tak się kończy nowojorska historia. Wiem, słaba archiwistyka. Cóż.
Powrót był koszmarem. Siedziałam w środku środków a między mną dwie sapiące grube kobiety. Jedna z nich nazywała się (wiem, bo spojrzałam na bilet) Halina Kozibrzuch i miała przegub ręki szerszy niż złoty zegareczek. Na pewno wiecie o czym mówię. Każdy zna taką osobę. Spałam trzy godziny, a jak już sie obudziłam, to nie mogłam rozprostować karku. Obie grube baby zasneły, więc przepłukanie ust wodą stało sie marzeniem nie do spełnienia. Do końca lotu były trzy godziny. Dyskomfort milion....
A następnego dnia w nowej ślicznej sukience i kowbojskich bucikach poszłam na uczelnie ze smutkiem wyzierającym z każdego otworu ciała. Śmierdziało potem, było szaro brzydko i paskudnie, a wieczorem zobaczyłam kwintesencję młodzieży wiejskiej bawiącą się na juwenaliowym koncercie niejakiego Abradaba. W pamięci mam obraz dresa w czarnym polo, białych szeleszczacych spodenkach, białych skarpetach i białych adidasach tańczącego pijacki taniec ze swoją dziewczyną w kurteczke z dermy i za ciasnych przecieranych dzinsach..............
Co zdecydowanie polecam wybierającym się do Nowego Jorku? Trzy rzeczy.
Pierwej, telefon z tanim dostępem do internetu. Ja takiego nie mam, ale mam ipoda, który łaczy się przez wifi, jeśli gdzieś takie poczuje. Płatał jednak figle i czasem nie łączył, a czasem za wifi biegłam przez 10 ulic. Był pot i były łzy, gdy próbowałam kupić tatusiowi torbe do aparatu o którą mnie poprosił (a która i tak nie zmieściłaby się do mojej walizy) i musiałam się z nim konsultować klęcząc na podłodze w biurze FedExu. Przydaje się jako mapa, jako wyszukiwacz knajp i atrakcji, jako drogowskaz. Jako narzędzie do tweetowania, niezbędne do notowania widzianych ciekawostek. No może kiedyś będe miała trendi ajfona! Może następnym razem!
Następnie, książkę 'Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny' Kamili Sławińskiej. Dzięki niej przestałam się wstydzić tego, że nie rozumiem co do mnie mówią ludzie, mimo tego, że znam angielski. Zaczęłam ich prosić po pięć razy o powtórzenie i mieć w dupie co sobie pomyślą. Cudowne jest to uczucie, mieć w dupie co ktoś sobie pomyśli, dojrzewam do niego powoli ;)
Po trzecie - dużo pieniąszków. Dużo. Jeśli nie chcecie czuć się jak ubodzy krewni. W tym mieście jest wszystko. Warto tego wszystkiego spróbować!
Predko niczego nowego nie wydusze, bo nie mam czasu, jestem w koncu dorosła. Żeby nie było że nie uprzedzałam. A może, tak dla draki, właśnie że napisze. Los pokaże. Las pokaże (bo jutro jedziemy z marcelim na wieś wygrzać mieszczańskie kości).
Aha, jeszcze polecamTO. Nawet tym niechętnym otwieraniu linków. Nalegam, obejrzyjcie.
Z wyrazami miłości,
bzu.
Po pierwsze, ostatnio wygotowałam się za wszystkie czasy. Doskonała kuchnia z wielkim piekarnikiem, może nie idealnie wyposażona w rzeczy typu mikser, no ale od czego mam ręce! Burritos (mielone mięso w ostrym sosie pomidorowym z fasolą, tarty ser, moje najlepsze w życiu guacamole, szczypiorek, do tego sałatka z mokrych surowych warzyw), wielokrotnie pieczone chocolate chip cookies z przepisu z moich wypieków - właściciel kuchni i mój własny chłopiec błagalnie patrzyli i prosili. Poszli w deszcz po składniki. Wyszłam z pokoju z kostką masła w jednej ręce i tabliczką czekolady w drugiej. Po 25 minutach weszłam z talerzem ciastek. Magia. Sałatka szopska, czyli wariacja na temat greckiej. Ochhh. A potem przestałam gotować, bo mi żal czasu. W pracy jakieś cudactwa, po pracy chińczyk na pół z marcelim albo lody albo ciabatta z kozim serem z kerfura. Wieczorem porcja żywności dla kosmonautów w postaci patyków otrębowych. Ale nadal jestem subiektywnie tłusta, nie martwmy się.
Po drugie, wcale nie jestem taka znowu kreatywna. Smutno mi troche, że nie umiem pisać pod publiczke, tzn pod klienta. Pod dorosłego człowieka i pod masy dorosłych ludzi - konsumentów. No ale może się wyrobie i zeszmace i stanę kukiełką! A może wchłonie mnie inna działka, otulająca poczuciem bezpieczeństwa. W każdym razie jestem podekscytowana tym co robię. Do czego się przyuczam. Jestem czeladnik agencyjny. Nie wierzę że to sie dzieje. Mam najprawdziwsze praktyki w agencji reklamowej na starym mokotowie i codziennie jadę do pracy metrem. Marzyłam o tym ze trzy lata! Szkoda tylko że jestem taka biedna, a te praktyki są bezpłatne. Warszawa to miasto pokus (powiedziała posiadaczka czterech nowych rzeczy w kolorze cipkowym). Minus jest taki, że mam wygniłe oczy, a dziś nawet solidnie pulsuje mi lewa gałka. To wszystko dlatego że przedwczoraj przeczytałam na komputerze w pięć godzin (tryb: duma) doskonałą książkę o reklamie, o TĄ. Przesmakowita. Widocznie wywarła na mnie jakiś cudowny wpływ, gdyż dziś prosze ja Was, napisałam sama samiuteńka trzy reklamy radiowe które spodobały się copywriterowi z biurka obok więc NIE POGADASZ!
Poza tym kocham Warszawe. Kocham Cie, biedne miasto. Miłość ta została spotęgowana wizytą w muzeum powstania, wizytą na wystawie o odbudowie wawy i ogólnie, ogólnie. Nie wiem nic o polityce i historii i to jest żenujące, ale nie zabrania mi mieć złamanego serca z powodu krzywd ruin i ludzkich historii. Koszulin przedziurawionych kulą. Zdjęcia miałej tłustawej dziewczynki sprzedającej kwiaty na kupie gruzu. Moja mama urodziła się kilkanaście lat później. Niewiarygodne. Zamek królewski w zasadzie nie ma nawet stu lat. Niewiarygodne jak sobie to człowiek uzmysłowi. No więc kocham Cie warszawo i będzie mi smutno jak wyjade do paskudnego lublina. Miętole karte miejską.
Spotykam celebrytów, na przykład 157(cm) (tak, numer to osoba), z którą gadało mi się tak dobrze jak dawno z nikim (i teraz zagwozdka, co na to 157?), albo dziś w metrze ewe_b. Z tych mniej znanych niejaką Mariette Żukowską, starawą aktorke o twarzy psa, którą to twarz mam przed oczami a nie umiem nazwać;/, oraz Łukasza Garlickiego. Bywam w super ekstra miejscach, tak tak, bywam w nich. W planie b, w chlebie i winie, w ufo < wymienia porozumiewawcze spojrzenia z warszawiakami >. No powiem państwu że naprawde europejska i z klasą ta wasza warszawa.
Och, a o nowym jorku już nic nie pamiętam... połowa z Was widziała foty na fejsbuku. Druga połowa ma je w nosie. No ale wstawie, bo to niehonorowo bez zdjęć notke trzasnąć.
Fizycznie boli mnie serce jak na to patrze. Dlatego nie patrze, nie rozmyślam, bo bym beczała i beczała. Na co komu beczenie.
Matka Boska Flirtująca
Cóż mogę rzec. Oprócz tego że drugi tydzień mojego pobytu był także wypełniony jedzeniem, bieganiem po mieście, ale już spokojniejszy. Most brooklynski, MET, muzeum historii naturalnej, brooklyn ogólnie, lower east side z całym swoim dobrodziejstwem. Kampus Columbii (przygotowywany do wielkiej imprezy pod tytułem class of 2011 gdzie wszyscy rzucają czarnymi czapkami z kutasikiem :<), przypadkowy spacer po harlemie (i fenomen: CAŁOBOWE PRZEDSZKOLE....). I wielki finał tygodnia: ja, biegająca z drżącą brodą i łzami w oczach po mieście, 'co by tu jeszcze, gdzie jeszcze nie byłam!? ile mam czasu, o, godzina, co wybrać, strawberry fields czy może, no nie wiem, no nie wiem, zaraz wybuchnie mi głowa'. Wybrałam strawberry fields. Z kamieniem u duszy uwieszonym robie fote, zaślepiona rozpaczą nie baczę na białe fatalne adldasy, aż tu nagle...
...dzwoni telefon. Pani mówi że mój lot został odwołany. Że wracam do polski dopiero za trzy dni.
Ciekawe czy jeszcze kiedyś się tak poczuje, tak udusze ze szczęścia, tak będe biec przed siebie jak durna byle szybciej komuś o tym powiedzieć, tak chichotać w garść i parskać i mdleć z radości. A do tego mogę jeszcze dostać odszkodowanie i to niemałe, bo LOT nie raczył zaproponować hotelu, wyżywienia, lotu z przesiadkami. Należy mi się, za te potworne emocje sprzeczne targające mym wątłym ciałem!
Dusi mnie ze smutku jak przypomne sobie tegoroczną wielkanoc i gorączkowe planowanie, niedowierzanie, maślane spojrzenia rzucane na oślep bo w głowie tylko to co mnie czeka. A teraz to wszystko za mną. Czemu.
Moja ostatnia niedziela była kolejnym magicznym dniem. Niespieszne a wręcz nonszalanckie wyjście z pieknego domu w świat w którym czubki drapaczy chmur schowane są we mgle. Panie z psami ubranymi w ubrania, dzieci jedzące z rodzicami obiad w restauracjach. Codzienność i oczywistość. Prażony kokos, migdały i nerkowce chrupane pod Hotelem Plaza, bo pada. MoMA i znów przedziwne rodzaje sztuki, w postaci przekrojonej ściany domu, albo telewizora z filmem o ludziach przerzucających pustynie. Oh, pewnie, jesteśmy tutaj już któryś raz, nie musimy biegać z przewodnikiem, chodzimy machając parasolką i patrzymy na to, na co chcemy, ile chcemy. Niesamowicie jest mieć TAKIE muzeum pod nosem. Potem jedzenie w chińskiej restauracji. Pierożki z zupą w środku, jako jedna z tych rzeczy, o których marzy się i śni podczas zasypiania, gdy w brzuchu burczy a sadło sterczy. Zupa z makaronem ryżowym i wołowiną, jedzona pałeczkami. Kilka tygodni temu nie przypuszczałam że będę wiedzieć jak zjeść zupę pałeczkami. A jednak, Kasia! Łakomstwo czyni cuda! Wrzeszczące o napiwek a jednocześnie oszukujące o dolara kelnereczki nie operujące żadnym innym językiem poza własnym.
Ostatni dzień, deszcz od rana, pusty dom i ja w piżamie na cudzym krześle przy cudzym komputerze jem kanapkę z masłem orzechowym i dżemem. Jestem Meg Ryan. Kawa jest zdecydowanie za słaba, ale pobudza mózg do pisania pracy zaliczeniowej na za dwa dni. Później leniwa wyprawa do chinatown po wietnamską kanapkę bahn-mi i krótka wizyta w najfajnieszym sklepie z akcesoriami kuchennymi - sur la table. Pierwsze wyjście z domu bez aparatu i już czuje się calkowicie nowojorsko. Jadę metrem i nikt nie wie, że za dwa dni będę w lublinie. Że nie jestem stamtąd. Nikt nie jest stamtąd, wszyscy siebie napisali od nowa, zrobili nowojorskiego siebie z modeliny. Jestem białą kartą i mogę wszystko. To uczucie przeszywa mnie nieskończoną ilość razy.
I odjazd i już po wszystkim.
No i tak się kończy nowojorska historia. Wiem, słaba archiwistyka. Cóż.
Powrót był koszmarem. Siedziałam w środku środków a między mną dwie sapiące grube kobiety. Jedna z nich nazywała się (wiem, bo spojrzałam na bilet) Halina Kozibrzuch i miała przegub ręki szerszy niż złoty zegareczek. Na pewno wiecie o czym mówię. Każdy zna taką osobę. Spałam trzy godziny, a jak już sie obudziłam, to nie mogłam rozprostować karku. Obie grube baby zasneły, więc przepłukanie ust wodą stało sie marzeniem nie do spełnienia. Do końca lotu były trzy godziny. Dyskomfort milion....
A następnego dnia w nowej ślicznej sukience i kowbojskich bucikach poszłam na uczelnie ze smutkiem wyzierającym z każdego otworu ciała. Śmierdziało potem, było szaro brzydko i paskudnie, a wieczorem zobaczyłam kwintesencję młodzieży wiejskiej bawiącą się na juwenaliowym koncercie niejakiego Abradaba. W pamięci mam obraz dresa w czarnym polo, białych szeleszczacych spodenkach, białych skarpetach i białych adidasach tańczącego pijacki taniec ze swoją dziewczyną w kurteczke z dermy i za ciasnych przecieranych dzinsach..............
Co zdecydowanie polecam wybierającym się do Nowego Jorku? Trzy rzeczy.
Pierwej, telefon z tanim dostępem do internetu. Ja takiego nie mam, ale mam ipoda, który łaczy się przez wifi, jeśli gdzieś takie poczuje. Płatał jednak figle i czasem nie łączył, a czasem za wifi biegłam przez 10 ulic. Był pot i były łzy, gdy próbowałam kupić tatusiowi torbe do aparatu o którą mnie poprosił (a która i tak nie zmieściłaby się do mojej walizy) i musiałam się z nim konsultować klęcząc na podłodze w biurze FedExu. Przydaje się jako mapa, jako wyszukiwacz knajp i atrakcji, jako drogowskaz. Jako narzędzie do tweetowania, niezbędne do notowania widzianych ciekawostek. No może kiedyś będe miała trendi ajfona! Może następnym razem!
Następnie, książkę 'Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny' Kamili Sławińskiej. Dzięki niej przestałam się wstydzić tego, że nie rozumiem co do mnie mówią ludzie, mimo tego, że znam angielski. Zaczęłam ich prosić po pięć razy o powtórzenie i mieć w dupie co sobie pomyślą. Cudowne jest to uczucie, mieć w dupie co ktoś sobie pomyśli, dojrzewam do niego powoli ;)
Po trzecie - dużo pieniąszków. Dużo. Jeśli nie chcecie czuć się jak ubodzy krewni. W tym mieście jest wszystko. Warto tego wszystkiego spróbować!
Predko niczego nowego nie wydusze, bo nie mam czasu, jestem w koncu dorosła. Żeby nie było że nie uprzedzałam. A może, tak dla draki, właśnie że napisze. Los pokaże. Las pokaże (bo jutro jedziemy z marcelim na wieś wygrzać mieszczańskie kości).
Aha, jeszcze polecamTO. Nawet tym niechętnym otwieraniu linków. Nalegam, obejrzyjcie.
Z wyrazami miłości,
bzu.
czwartek, 16 czerwca 2011
Ula dziś na mnie nakrzyczała że jestem frajer i żaden ze mnie bloger. I miała racje. I niech sobie krzyczy ile chce. Jam frajer jest. Zarobiony po łokcie (leży w pościeli i duma nad miarowym stukaniem od sąsiadów), przywalony księgami do magisterki (nie ma żadnej), problemami życiowymi (nie ma się w co ubrać na jutrzejszą imprezę), drobnymi nienawistkami (jego włosy to durny, popieprzony twór który robi mu na złość najgorzej na świecie). Nie chce mi się już pisać o Nowym Jorku, bo co było a nie jest, nie pisze się w rejestr. No ale popisze. Ale nie teraz. Teraz zgrzytam zębami bo mam zły dzień i zwijam włosy w rulon i wyciągam te pojedyncze które wypadły i licze. Zastanawiam się czy oddawanie krwi boli. Moją motywacją jest czekolada, nie jestem dobra, mam udokumentowany poziom empatii 1 sten, czyli ZERO. Nie chwale sie tym.
Pociągam nosem bo lipa pyli i krople zakraplane w różne błony ciała nie działają i zastanawiam się jak bardzo bym siebie wkurzała, gdybym koło siebie usiadła, zwłaszcza dziś. Miarowe hałasy doprowadzają mnie do szewskiej pasji, zwłaszcza dziś.
Oglądam od nowa Friendsów. Nieważne ile lat minie, serio.
Zadaje sobie pytania:
Czy da się zkursywować kropkę?
Czy człowiek może śmierdzieć jednocześnie spod pach i z ust? To już wiem. Może. Może też śmierdzieć świńskim kwaśnym potem, nawet jeśli jest dziewczyną. Nie umiem ukryć niesmaku, to nie ja powinnam się wstydzić. To świat powinien się myć, albo leczyć swoją tajemniczą smrodliwą dolegliwość.
Czy nie powinno być tak, że już na początku ktoś mówi, że pracę magisterską da się napisać w miesiąc, zamiast przez półtora roku ugniatać moje sumienie i męczyć do usrania zmuszać i katować, skoro wiadomo że da się pracę magisterską napisać w miesiąc. A ja się poddaje katorgom bo jestem dobrym dzieckiem i grzeczną uczennicą. Z wrzodami.
Znalazłam pokój na mokotowie i wakacje spędzę właśnie tam. Ciekawa jestem bardzo jak to będzie mieszkać w warszawie. Zacieram rączki. Pozdrawiam właściciela pokoju, jeśli akurat postanowił sprawdzić czy nie jestem morderczynią która rozchlapie krew swej ofiary po tapetach w kwiatowy rzucik. Pozdrawiam jego siostrę, która mu powiedziała, że szukam pokoju. Nie wiem kim jesteście ale to wspaniale że dzięki Wam mam gdzie mieszkać!
Nie mam nic do powiedzenia. Presja milionów czytelników sprawia że wachluję się rączką i wzdycham całymi dniami myśląc nad tym co by tu ciekawego napisać. Żeby z butów wywaliło. Żart. Opisywanie wydarzeń to nuda, zwłaszcza gdy jest się nudnym człowiekiem. Na deser zdjęcia z aparatów lomo, fisheye'a którego dostałam od uli na gwiazdkę i holgi, którą nabyłam w NYC za 20 dolarów. Radość szczęście. Ludzie których znam z imienia i nazwiska już je widzieli i polubili, na fejsbuku. Może i Wy polubicie.
Hot dog i frytki z serem w PŁYNIE. 1500 kcal. Akurat dla kogoś kto dzień spędza w pościeli i jedynym ćwiczeniem fizycznym jest klikanie "następny odcinek" na stronie zalukaj.pl.
Łeb przycięty ale i tak wspaniale ilustruje beztroskę. Dziewcze rozparte na gorących deskach molo na wschodnim wybrzeżu.
A jak ktoś nie pała sympatią do lomo albo do marudnych notek, to zapraszam niebawem, może się natężę i wycisnę z siebie jakąś super ekscytującą a zarazem zabawną i wzruszającą noteczkę o mojej szalonej podróży do ameryki. Wszyscy będziemy klaskali.
A póki co, trzymajmy kciuki, żebym dostała odszkodowanie od LOTu i mogła jechać na wakacje. I kupić sobie skórzane sznurowane buciki i skórzaną torbę. I zapłacić komuś żeby napisal za mnie prace magisterskąąąą!! ;(
< zatyka uszy i śpiewa zagłuszając caaały świaat >
Pociągam nosem bo lipa pyli i krople zakraplane w różne błony ciała nie działają i zastanawiam się jak bardzo bym siebie wkurzała, gdybym koło siebie usiadła, zwłaszcza dziś. Miarowe hałasy doprowadzają mnie do szewskiej pasji, zwłaszcza dziś.
Oglądam od nowa Friendsów. Nieważne ile lat minie, serio.
Zadaje sobie pytania:
Czy da się zkursywować kropkę?
Czy człowiek może śmierdzieć jednocześnie spod pach i z ust? To już wiem. Może. Może też śmierdzieć świńskim kwaśnym potem, nawet jeśli jest dziewczyną. Nie umiem ukryć niesmaku, to nie ja powinnam się wstydzić. To świat powinien się myć, albo leczyć swoją tajemniczą smrodliwą dolegliwość.
Czy nie powinno być tak, że już na początku ktoś mówi, że pracę magisterską da się napisać w miesiąc, zamiast przez półtora roku ugniatać moje sumienie i męczyć do usrania zmuszać i katować, skoro wiadomo że da się pracę magisterską napisać w miesiąc. A ja się poddaje katorgom bo jestem dobrym dzieckiem i grzeczną uczennicą. Z wrzodami.
Znalazłam pokój na mokotowie i wakacje spędzę właśnie tam. Ciekawa jestem bardzo jak to będzie mieszkać w warszawie. Zacieram rączki. Pozdrawiam właściciela pokoju, jeśli akurat postanowił sprawdzić czy nie jestem morderczynią która rozchlapie krew swej ofiary po tapetach w kwiatowy rzucik. Pozdrawiam jego siostrę, która mu powiedziała, że szukam pokoju. Nie wiem kim jesteście ale to wspaniale że dzięki Wam mam gdzie mieszkać!
Nie mam nic do powiedzenia. Presja milionów czytelników sprawia że wachluję się rączką i wzdycham całymi dniami myśląc nad tym co by tu ciekawego napisać. Żeby z butów wywaliło. Żart. Opisywanie wydarzeń to nuda, zwłaszcza gdy jest się nudnym człowiekiem. Na deser zdjęcia z aparatów lomo, fisheye'a którego dostałam od uli na gwiazdkę i holgi, którą nabyłam w NYC za 20 dolarów. Radość szczęście. Ludzie których znam z imienia i nazwiska już je widzieli i polubili, na fejsbuku. Może i Wy polubicie.
Hot dog i frytki z serem w PŁYNIE. 1500 kcal. Akurat dla kogoś kto dzień spędza w pościeli i jedynym ćwiczeniem fizycznym jest klikanie "następny odcinek" na stronie zalukaj.pl.
Łeb przycięty ale i tak wspaniale ilustruje beztroskę. Dziewcze rozparte na gorących deskach molo na wschodnim wybrzeżu.
A jak ktoś nie pała sympatią do lomo albo do marudnych notek, to zapraszam niebawem, może się natężę i wycisnę z siebie jakąś super ekscytującą a zarazem zabawną i wzruszającą noteczkę o mojej szalonej podróży do ameryki. Wszyscy będziemy klaskali.
A póki co, trzymajmy kciuki, żebym dostała odszkodowanie od LOTu i mogła jechać na wakacje. I kupić sobie skórzane sznurowane buciki i skórzaną torbę. I zapłacić komuś żeby napisal za mnie prace magisterskąąąą!! ;(
< zatyka uszy i śpiewa zagłuszając caaały świaat >
Subskrybuj:
Posty (Atom)