Gdzie jesteśmy? W busiku, który przez 9 godzin raczy mnie tą samą zapętloną piosenką.
Gdzie jedziemy? Do Meksyku, gdzie nad oceanem czeka na mnie opalona Ula Celebrytka.
Najpierw San Cristobal De Las Casas, gdzie chłodniejszy wieje wiatr i jako jedyna mam na sobie szorty. Na pierwszy meksykański posiłek enchilladas z kurczakiem, serem i czekoladowym sosem mole, na deser pierwszy od tygodnia jogurt, jako że dramatycznie tęsknię za nabiałem. Lodowaty nabiał to taka Skandynawia wśród delicji.
Pieką nas plecy i ramiona od kajakowego słońca.
My to ja. Smakuję sobie
samotność wolność. Gdy mi nieswojo, pożeram tacos (dlatego tacos powinny być sprzedawane na każdym rogu, bo od nich znikają smutki i problemy - ostatni raz jadłam je 21 marca, więc jestem już od dawna martwa w środku). Gdzie się nie obejrzę, wszędzie piękni podróżnicy. Jakim cudem wszyscy są tak estetyczni i w dodatku chcą ze mną rozmawiać? W kawiarni dosiadam się do klasycznego wydziaranego drwala z Melbourne, który pracuje jako redaktor i jeździ sobie po świecie. Wymieniamy się trasami podróży i historiami życiowymi. W hostelu cichutko przygrywa mi do snu kawałki Radiohead chłopiec z nagim torsem i maślanymi oczami, a potem gadamy w ciemności, tak jak gdyby to nie były dwie różne połówki świata nagle tu i teraz. Między arkadami na placu miejskim człowiek z niemieckimi kośćmi policzkowymi (wspaniała sprawa) użycza rąbka mojej chustki do przetarcia obiektywu oraz rabuje mnie z dwóch godzin, które spędzamy gawędząc sobie leniwie. Tak po prostu. W każdym autobusie kryje się jakiś marzyciel z którym przychodzi mi rozmawiać. 11 godzin podróży to w sam raz, żeby w ramach wymiany międzyludzkiej poznać prawnika z Nowego Jorku, który uznał, że Gwatemala to jego ulubione miejsce na świecie i po prostu się tam przeprowadził. Albo dziadziusia pod krawatem, który postanowił wydać oszczędności swojego życia na podróże z walizą. Albo ojca rodziny, który od razu przygarnia mnie do grupki swoich przewracających oczami dzieci, podziwia, że ja tak sama sobie i troszczy się, wypytując o polskie zwyczaje polskich ludzi.
W San Cristobal wsiadam w nocny autobus i od razu zasypiam, co można uznać za cud, bo jestem typem, który nie zasypia za dobrze nawet we własnym łóżku, ale tryb Indiany Jonesa robi swoje i pozwala kraść każdą godzinę, podczas której człowiek nigdzie nie biegnie. Budzi mnie bezruch, stajemy gdzieś w czarnej pustce. Wieje ciepły wiatr, po ziemi chodzą gigantyczne mrówki, a ja mam gęsią skórkę. Bzyczy świetlówka w taquerii, wrzeszczy nazwy potraw gruba kelnerka, ryczą przejeżdżające ciężarówki ubrane w światełka. Dosiadam się do uśmiechniętego chłopaka z Holandii, z którym później we trójkę spędzimy parę piwnych i plażowych chwil. Pod nogami błąka nam się mały, szary kotek i sprawia wrażenie zwierzątka, które zaraz zginie.
I w końcu tysiąc kilometrów później docieram do końca świata, który w styczniu był nie dość że nie nazwany, to jeszcze taki trochę nieprawdziwy. A tu proszę, jest rano i w końcu widzę spokojny ocean, wściekle radosna sprawa. Ula odbiera mnie z dworca z plecakiem pełnym świeżych owoców. Pamiętam każde nasze takie spotkanie - Warszawa, Wrocław, Nowy Jork, Rzym, Berlin (to chyba była tylko uliczka przed moim alternatywnym domem). I malutki, otoczony palmami dworzec autobusowy w Puerto Escondido, gdzie dojechałam jako taka wersja siebie, którą lubię bardziej. Z zaciekawieniem czekam na następny punkt na mapie świata. I na to jaka wersja mnie tam się doszwęda.
Jest milion stopni ciepła, codziennie. Jest koktajl z papai, mango,
kokosa, truskawek i mleka migdałowego, posypany orzechami brazylijskimi.
Idziemy na plażę. Żar wciska mnie w wodę, woda mną targa.
Helados ze świeżego kokosa - sprzedawca dziadziuś zawsze dobrze wie, kiedy człowiekowi mózg osiąga temperaturę wrzenia.
Plaże dokładnie takie, o jakich człowiek marzy w listopadowe wieczory i poranki. Panierka z piasku na całym
ciele, usta słone od wiatru,
Arizona. Znowu trochę owoców. Bezruch i spacery w samo południe. Nie opłaca się brać prysznica, skoro wystarczy założyć sandały, a już człowiek cały mokry. I niezbyt rozgarnięty i nieruchawy. Wycieczki 'do miasta' śmiesznym collectivo, które zatrzymuje się wszędzie tam, gdzie stoi jakiś przykurzony człowiek. Wystarczy złapać się rurki i zignorować furkotanie sukienki.
I te straszne momenty, kiedy jest za pięknie. Biegnę brzegiem oceanu i już czuję, że za tydzień mnie tu nie będzie. Leżymy na plaży w środku nocy i gadamy, a Wielki Wóz jest naprawdę wielki. Zachód słońca jest codziennie ładniejszy, a ostatniego dnia po prostu rozsadza głowę. Albo taki moment, kiedy stoję nocą na pustej plaży, z
tą piosenką w uszach. Ocean się kotłuje, niebo się błyszczy gwiazdami i nie wiem czy ze szczęścia czy ze smutku jest ta gęsia skórka.
Albo żółwiki.
Zostałam matką chrzestną setki żółwików. O zachodzie słońca przyjechałam na plażę z Człowiekiem Od Ratowania Fauny. Żółwie noworodki (wykluły się jakieś 10 godzin wcześniej)
cichutko sobie skrobały o wnętrze skrzynki. Zanieśliśmy ją na piasek, a potem wzięłam w palce każdego żółwia i położyłam na piasek.
Zrobiły bojowe miny i pobiegły. Zakotłowały się w falach. Niektóre niezbyt kojarzyły, że nadszedł już ten moment strasznej dorosłości i trzeba było je podnieść i lekko podrzucić w palcach, żeby zaczęły machać łapkami. I one też pobiegły. A niebo miało wszystkie odcienie różu, fioletu i pomarańczu i to w całkiem dobrej rozdzielczości. Nie da się tego opisać, bo pojawia się taki wstyd, że słowa spłaszczą prawdę. Nieśmiałość wobec rozkosznego OGROMU fantastycznych rzeczy do przeżycia.
Pięć dni mija błyskawicznie i znów trzeba się spakować w plecak, w
którym wszystko czego szukam, zawsze było na dnie. Z każdą sekundą
jestem bardziej pewna, że powinnam rzucić w wszystko w cholerę i zostać.
Ale jednak cmok w spocone czoło i do zobaczenia.
Gwatemala wita się surowym chłodem, wulkanami, bałaganiarską zielenią. Wracam na chwilę do Antigua, westchnąć na tym samym hamaku, na którym po raz pierwszy opadła mi szczęka. Za resztkę pieniędzy kupuję dobra eksportowe: czekoladę, kakao, kawę, herbatę kakaową, pół bochna chleba bananowego. Tak jakby na deser znajduję sekretną uliczkę, wzdłuż niej bielone mury i wysokie rozłożyste drzewa obsypane fioletowymi kwiatami. Pachnie miodem tak bardzo, że powietrze powinno być lepkie. Pachnie końcem wakacji.
I już po wszystkim. W samolocie siedzę obok grubasa (oczywiście), który jest szalony (oczywiście; notuje godzinę każdego ruchu, posiłku, komunikatu; na moje pytanie czy jest tajnym agentem, odpowiada, że tylko robi notatki - na sto procent dla tajnego wywiadu).
Jeszcze tylko przystanek w Salwadorze, podczas którego mam ochotę zwiać w nieznane.
I w Madrycie, gdzie razem z Piotrkiem wymykamy się po bagietki, hiszpańską szynkę i pomidory, a potem robimy sobie dostojne kanapki, polewając je oliwą wyżebraną w lotniskowym McDonaldzie.
Ostatni berliński wieczór odciąga nieco w czasie popowrotową depresję, a następnego dnia ktoś specjalnie idzie do piekarni po moje ulubione miodowe drożdżówki. Tu też bym mogła zostać już do końca świata.
I jestem w domu i jak szalona sprzątam wszystkie kąty, zawalam stół pamiątkami dla wszystkich znajomych, a potem leżę pół nocy z rękami przyciśniętymi do twarzy i chcę umrzeć ze smutku. To nie fair, że Meksyk został w Meksyku.
Jak się okazuje, samotna podróż to najlepsze, co się może człowiekowi przytrafić. Coś się przestawia nawet w głowach socjopatów, bo nagle rozmowa z obcymi ludźmi jest najbardziej naturalną rzeczą na świecie i leczy ze wszystkich sercowo-egzystencjalnych rozterek. I ze szczenięcego czepiania się tych, którzy mają mnie w nosie. Przecież ja sobie pięknie poradzę, nagle się zorientowałam. Nie tylko w podróży.
I już się nie boję owadów.
Swoją drogą przydałby się jakiś nowy dramat. Byłoby o czym pisać.
Do następnego dramatu więc.