Mam taki niewiele warty dar.
Gdy zanurzam się w historię, którą już dobrze znam - bo każdy ma takie filmy, które ogląda jak już mu nic innego nie pozostało, takie książki, które go koją, takie historie, których czasem potrzebuje - czytał je, gdy było mu dobrze - kiedyś pomogły - zawsze to robią - zapominam jej fabułę wraz z pierwszą sekundą literą i klatką. What has been done, can be undone, sometimes.
W niedzielę dzień święty użyłam go sobie.
Wykasowałam z głowy historię i włączyłam film. Najpierw bardziej byłam skupiona na misce z zupą, potem tradycyjna patologia smartfonowa, a potem już nie dało rady.
The Great Gatsby rozdarł mnie na pół. Nie przypuszczałabym w życiu, ze hollywódzki hit z popularnym aktorem dołączy do tych kilku filmów, po których trzeba się patrzeć w sufit.
A przecież to nie tylko film, najpierw była książka, którą wygrzebałam trzy lata temu na stoisku antykwariatu w BUWie. Zachłysnęłam się od razu, doczytywałam w metrze, wgapiając się co rusz. z braku laku, braku przestrzeni dla oczu, w stopy innych ludzi.
No więc to historia. Nie wiem co mnie w niej tak odurza.
Chociaż oczywiście że wiem. Obsesja. Kronika zapowiedzianej porażki. Wiadomo, że nic z tego. I ta nadzieja w oczach taka jakby półprzezroczysta. Chcesz złapać za ramię - Ciebie ktoś zawsze łapie, daj spokój Kasia, to, na co czekasz, nigdy się nie wydarzy (nie to, żebyś uwierzyła). Obsesje mam w małym palcu - albo lubię kogoś za bardzo, albo wcale (Plath). Porażki też mam w małym palcu, więc dobrze spojrzeć na cudze z dystansu.
W filmie doszła do tego baśniowość, przerysowanie gestów, mimiki, rzeczywistości. Niektórzy mówią, że przesada, ale widocznie nie mają we krwi takich pokładów egzaltacji jak na przykład ja. Światło jak w teatrze. Gwałcąca uszy muzyka. The XX, Lana i prohibicja. Ale i okropny niepokój. Zwala Ci się na głowę cała ta nieszczęśliwa miłość, ale jakby napompowana do rozmiarów życiowego planu.
Gatsby nie może się doczekać spotkania - gryzę palce. Czuję go.
Scena z wyrzucaniem koszul i łzy. Jak mały chłopiec, dam Ci wszystko, nawet zasuszoną dżdżownicę. Ja kiedyś dostałam. Wszystko to wszystko.
Scena wypadku samochodowego - unoszę rękę i patrzę na swoją gęsią skórkę.
A przecież gdyby im się nawet udało, to i tak w końcu...te deski nieopuszczone, skarpety pod fotelem, niedomyte naczynia. Odsuwanie się na brzeg łóżka, posiłki milczące i niechęć, przerywana co jakiś czas zapewnieniami, którymi przekonujesz sama siebie, wybuchami śmiechu. Jak powiedział pan aktor z Klancyka: 'Spójrz za okno, co widzisz? Świat pełen zepsutych związków?'. No, tak jakby. Zepsute albo nieistniejące.
Co gorsza, do nieistniejących sobie można bardzo wiele dowyobrażać.
No i dlatego czasem boję się obejrzeć film. Albo włączyć ładną piosenkę. Że mi wybuchnie klatka piersiowa. Sztuka sprowadza cierpienie, kurwa no! Rzekła Jelinek, nie wiem czy z przekleństwem.
Poza tym na zachodzie bez zmian. Shake it like a polaroid picture, zaśpiewał pan w piosence. Jeśli potrząsnę głową jakieś miliard razy, to może mi się w niej wszystko ułoży, hm? Próbowaliście? Mnie dziś łaskoczą zatoki, więc podłączam się do kroplówki z Wesem Andersonem. Obejrzałam przed chwilą etiudę 'Hotel Chevalier' i jeśli skończyłam z nieco spoconymi oczami, uśmiechając się w pięść, to Wam też polecam kliknąć play poniżej.
Lub poniżej i powgapiać się w śnieg. Dobro.
Bleh. W czwartym tygodniu nowego roku chciałabym, żeby ktoś dla mnie coś pysznego ugotował. Chciałabym spotkać kogoś zachwycająco dziwnego. Chciałabym, żeby już było KIEDYŚ.
wtorek, 28 stycznia 2014
niedziela, 19 stycznia 2014
Do trzech razy sztuka, potem już tylko bełkot.
Ale w sumie bełkot będzie już dziś, bo.
Nic się nie dzieje, innego niż:
Budzik o siódmej, pod prysznicem zauważam, że mamy nowy dzień, łapczywie wytęsknione śniadanie (nadal najlepszy posiłek dnia), pięć różnych sukienek zakwita na podłodze, kreska, wymarsz, dziki bieg na tramwaj, byyyyle do lanczu, lancz, byyyyle do 15, bo to pora na owoc, taptaptap, ziew ziew ziew, byyyle do 17:30, fitness, powrót do domu, niweczenie fitnessowych efektów poprzez wielodaniowe kolacje, zmycie kreski, budzik na siódmą, sen/lub nie.
Zdjęcia wyszły pięknie, a robiłam je najbardziej plastikowym ze swoich aparacików. Paryż jednak się zdarzył i teraz oddałabym co najmniej płat wątroby za powrót w tę wilgotną widokówkę, zbieganie ze wzgórza Montmartre, chowanie dłoni w rękawy i pociąganie nosem. Sami wiecie, jak pachną liście, gdy się po nich idzie. Włóczęga z myślotłokiem w głowie, wzdłuż rzeki, w poprzek ulic. Napieranie do przodu - jeśli się zatrzymam, to imploduje, zemdleją mi kolana, runę, łeb rozwalę, a ostatnim obrazem przed oczami będzie (byłaby) Twoja twarz. znów butelkę wina dziennie i te wszystkie nagrody za pokonane w pojedynkę lub w towarzystwie kilometry: ściskany zimnymi palcami kubek kawy z mlekiem, posypanej kakao, gałką muszkatołową i cynamonem. Pokrzepiająco ciężki naleśnik z czekoladą. Gęsta zupa z mlekiem kokosowym, krewetkami i orzeszkami ziemnymi.
Jakie to fajne uczucie, zakutać się w szalik, wyjść z domu, postukać obcasami o mokre kocie łby, kupić w piekarni ciepłą bagietkę i skubiąc jej chrupiący rożek, wrócić powoli. Zjeść z niechlujnym kawałkiem sera, ćwicząc francuski na serialach i teleturniejach. Tak nie musieć nic, a zwiedzać to już zwłaszcza, po prostu sobie pożyć chwilę i pocieszyć się faktem, że obcy ludzie pytają o drogę. Oh ja i moja francuzeczkowość, no doprawdy, bajecznie.
Chce mi się znowu gotować. Robić zdjęcia. Oglądać filmy. Robić rzeczy mi się chce. Nie wiem skąd ta ćpuńska energia. Rozmawiać z ludźmi, których jeszcze nie poznałam. Karmić kogoś. Czytam przepisy w których trzeba użyć trzech tabliczek czekolady, albo zalać wołowinę winem i dusić i wiem, że sama dla siebie tego przecież nie zrobię. Szkoda. Ale przynajmniej nie muszę uciekać od ludzi we własnym domu, jak to bywało. Tak dooobrze mieszkać samej. Tańce w samych majtkach mode on.
A jednoosobowe jedzenie też jest spoko. Zwłaszcza śniadania, as I said.
Gotowany orkisz z ziarnami granatu, wodą różaną, miodem, jogurtem greckim i siekanymi migdałami - smakowite odkrycie stulecia, niestety na zdjeciach wyglada jak pasza dla kucyka. Ale zróbcie, mówie Wam!
Pancakes z kokosową ricottą i malinami zimującymi od lata (połączenie idealne - po pierwszym kęsie/jęku rozluźniają się mięśnie twarzy i wyrównuje tętno) - wizualizacja tu.
Owsianka z łyżką masła orzechowego crunchy i powideł śliwkowych - wiadomo.
Zamrożony kawałek brownie, idealny do żucia. Nawet gdybym miała z kim, to i tak bym się nie podzieliła - też nieładny.
Jajka sadzone z kuminem i pietruszką - tu.
Kanapki z ricottą, konfiturą różaną i migdałami - tu.
Jezu święty.
Tak bardzo mi żal ludzi, którzy jedzą bułki z margaryną i mielonką i kluski z sosem ze słoika, a z drugiej strony im zazdroszcze - gdyby tak przestać być wiecznie gastro-niedostymulowaną.
Oprócz fajnych rzeczy do pisania za darmo (Zuzanno, ukłony), znów przydarzył mi się freelance i utwierdziłam się w przekonaniu, że to absolutnie najidealniejszy sposób pracy. Dziki zapieprz w godzinach w których mój mózg chce, a nie musi, grzebanie wśród słów i obrazków, jakieś dziwne punkty w głowie łączy nić i nagle pyk, jest trzecia w nocy, wszędzie pełno kartek i skórek po mandarynkach. Nerwowy sen, żołądek zjada się sam, cztery kawy. Akcept. Można ziewać i błędnie się uśmiechać. Chce więcej, dajcie mi coś do wymyślenia!
Wreszcie spadł śnieg i przykrył błoto. Wygłuszył i wytłumił co trzeba. Nawet butki przemakają jak co roku. Wreszcie jakieś znajome problemy!
Otwieram okno i zaciągam się mrozem. Wydycham chaos ustami.
Plusy trzeciego tygodnia nowego roku? Umiem zrobić 110 przysiadów bez przerwy i mój tyłek staje się prawdziwą skałą. Tak, tyłek to moja mocna strona. Trzeba znać swoje mocne strony.
Minusy? Nie mogę przestać jeść. Bo zima, bo wydaje mi się, że jestem atletą, bo smutno, zawsze znajdzie się logiczna wymówka. Chciałabym być człowiekiem, który zapomina o żarciu! Chyba sobie kupię człon tasiemca na ebayu.
Marzy mi się Nowy Jork (przez bloga, o którym przypomniałam sobie dziś: Through the eyes of Rasmus Keger)
Marzy mi się mały tatuaż z czymś bezsensownym, a przeładnym (a im bardziej ktoś anty, tym bardziej ja pro).
Marzy mi się L4 (pewnie pożałuję i umrę na zapalenie płuc, jak duszek Casper).
Marzy mi sięęę.
(nieco w tonie usprawiedliwienia przypominam, że notka jest częścią dwumiesięcznego wyzwania, które ma na celu wyrobienie u mnie nawyku regularnego pisania, takie tam resolution, oraz cudownego przemienienia mnie w prawdziwą blogerkę; tylko tak trochę nie mam koncepcji, prawdziwe blogerki zwykle piszą O CZYMŚ *nos na kwintę*, prawdziwe blogerki mają życie, albo chociaż sztuczną trawę w przedpokoju)
KTHXBYE.
Ale w sumie bełkot będzie już dziś, bo.
Nic się nie dzieje, innego niż:
Budzik o siódmej, pod prysznicem zauważam, że mamy nowy dzień, łapczywie wytęsknione śniadanie (nadal najlepszy posiłek dnia), pięć różnych sukienek zakwita na podłodze, kreska, wymarsz, dziki bieg na tramwaj, byyyyle do lanczu, lancz, byyyyle do 15, bo to pora na owoc, taptaptap, ziew ziew ziew, byyyle do 17:30, fitness, powrót do domu, niweczenie fitnessowych efektów poprzez wielodaniowe kolacje, zmycie kreski, budzik na siódmą, sen/lub nie.
Zdjęcia wyszły pięknie, a robiłam je najbardziej plastikowym ze swoich aparacików. Paryż jednak się zdarzył i teraz oddałabym co najmniej płat wątroby za powrót w tę wilgotną widokówkę, zbieganie ze wzgórza Montmartre, chowanie dłoni w rękawy i pociąganie nosem. Sami wiecie, jak pachną liście, gdy się po nich idzie. Włóczęga z myślotłokiem w głowie, wzdłuż rzeki, w poprzek ulic. Napieranie do przodu - jeśli się zatrzymam, to imploduje, zemdleją mi kolana, runę, łeb rozwalę, a ostatnim obrazem przed oczami będzie (byłaby) Twoja twarz. znów butelkę wina dziennie i te wszystkie nagrody za pokonane w pojedynkę lub w towarzystwie kilometry: ściskany zimnymi palcami kubek kawy z mlekiem, posypanej kakao, gałką muszkatołową i cynamonem. Pokrzepiająco ciężki naleśnik z czekoladą. Gęsta zupa z mlekiem kokosowym, krewetkami i orzeszkami ziemnymi.
Jakie to fajne uczucie, zakutać się w szalik, wyjść z domu, postukać obcasami o mokre kocie łby, kupić w piekarni ciepłą bagietkę i skubiąc jej chrupiący rożek, wrócić powoli. Zjeść z niechlujnym kawałkiem sera, ćwicząc francuski na serialach i teleturniejach. Tak nie musieć nic, a zwiedzać to już zwłaszcza, po prostu sobie pożyć chwilę i pocieszyć się faktem, że obcy ludzie pytają o drogę. Oh ja i moja francuzeczkowość, no doprawdy, bajecznie.
Chce mi się znowu gotować. Robić zdjęcia. Oglądać filmy. Robić rzeczy mi się chce. Nie wiem skąd ta ćpuńska energia. Rozmawiać z ludźmi, których jeszcze nie poznałam. Karmić kogoś. Czytam przepisy w których trzeba użyć trzech tabliczek czekolady, albo zalać wołowinę winem i dusić i wiem, że sama dla siebie tego przecież nie zrobię. Szkoda. Ale przynajmniej nie muszę uciekać od ludzi we własnym domu, jak to bywało. Tak dooobrze mieszkać samej. Tańce w samych majtkach mode on.
A jednoosobowe jedzenie też jest spoko. Zwłaszcza śniadania, as I said.
Gotowany orkisz z ziarnami granatu, wodą różaną, miodem, jogurtem greckim i siekanymi migdałami - smakowite odkrycie stulecia, niestety na zdjeciach wyglada jak pasza dla kucyka. Ale zróbcie, mówie Wam!
Pancakes z kokosową ricottą i malinami zimującymi od lata (połączenie idealne - po pierwszym kęsie/jęku rozluźniają się mięśnie twarzy i wyrównuje tętno) - wizualizacja tu.
Owsianka z łyżką masła orzechowego crunchy i powideł śliwkowych - wiadomo.
Zamrożony kawałek brownie, idealny do żucia. Nawet gdybym miała z kim, to i tak bym się nie podzieliła - też nieładny.
Jajka sadzone z kuminem i pietruszką - tu.
Kanapki z ricottą, konfiturą różaną i migdałami - tu.
Jezu święty.
Tak bardzo mi żal ludzi, którzy jedzą bułki z margaryną i mielonką i kluski z sosem ze słoika, a z drugiej strony im zazdroszcze - gdyby tak przestać być wiecznie gastro-niedostymulowaną.
Oprócz fajnych rzeczy do pisania za darmo (Zuzanno, ukłony), znów przydarzył mi się freelance i utwierdziłam się w przekonaniu, że to absolutnie najidealniejszy sposób pracy. Dziki zapieprz w godzinach w których mój mózg chce, a nie musi, grzebanie wśród słów i obrazków, jakieś dziwne punkty w głowie łączy nić i nagle pyk, jest trzecia w nocy, wszędzie pełno kartek i skórek po mandarynkach. Nerwowy sen, żołądek zjada się sam, cztery kawy. Akcept. Można ziewać i błędnie się uśmiechać. Chce więcej, dajcie mi coś do wymyślenia!
Wreszcie spadł śnieg i przykrył błoto. Wygłuszył i wytłumił co trzeba. Nawet butki przemakają jak co roku. Wreszcie jakieś znajome problemy!
Otwieram okno i zaciągam się mrozem. Wydycham chaos ustami.
Plusy trzeciego tygodnia nowego roku? Umiem zrobić 110 przysiadów bez przerwy i mój tyłek staje się prawdziwą skałą. Tak, tyłek to moja mocna strona. Trzeba znać swoje mocne strony.
Minusy? Nie mogę przestać jeść. Bo zima, bo wydaje mi się, że jestem atletą, bo smutno, zawsze znajdzie się logiczna wymówka. Chciałabym być człowiekiem, który zapomina o żarciu! Chyba sobie kupię człon tasiemca na ebayu.
Marzy mi się Nowy Jork (przez bloga, o którym przypomniałam sobie dziś: Through the eyes of Rasmus Keger)
Marzy mi się mały tatuaż z czymś bezsensownym, a przeładnym (a im bardziej ktoś anty, tym bardziej ja pro).
Marzy mi się L4 (pewnie pożałuję i umrę na zapalenie płuc, jak duszek Casper).
Marzy mi sięęę.
(nieco w tonie usprawiedliwienia przypominam, że notka jest częścią dwumiesięcznego wyzwania, które ma na celu wyrobienie u mnie nawyku regularnego pisania, takie tam resolution, oraz cudownego przemienienia mnie w prawdziwą blogerkę; tylko tak trochę nie mam koncepcji, prawdziwe blogerki zwykle piszą O CZYMŚ *nos na kwintę*, prawdziwe blogerki mają życie, albo chociaż sztuczną trawę w przedpokoju)
KTHXBYE.
sobota, 11 stycznia 2014
Piątki też bywają fatalne. Założę się, że wczoraj odbyło się dużo więcej uroczystych samobójstw niż na przykład dziś.
Bo było nieludzko.
Wyobraźcie sobie możliwie najgorszy dzień. Ale z tych zwykłych i nieszkodliwych, tak jak na przykład najgorszą nieszkodliwą chorobą jest zapalenie zatok, kiedy to boli Cię jestestwo i nijak umrzeć.
Budzisz się w najbardziej obiecującym momencie niespełnionego snu - koszmary po stokroć lepsze niż te słodkie, upojne, które zestawione z rzeczywistością od razu wtrącają w marazm; wpadasz prosto w lodowaty granat i do pełni nieszczęścia brakuje tylko wrzasku Twojej matki i białego lekarskiego kitla i żeby to był Twój własny poród. Zapominasz szlafroka, ba, Ty nawet nie masz szlafroka, więc z zaparowanego mikrokosmosu prysznica znów wychodzisz wprost w ten granat, który chlaszcze Cię po plecach i napina skórę. Do stóp przyklejają Ci się paprochy. Lub wchodzisz świeżą skarpetką w krople wody. Skrajna obrzydliwość.
Powietrze swego M1 aromatyzujesz swądem spalonego mleka bezlaktozowego, bo zwykłe przestałaś trawić już dawno, co można uznać za kolejny element tragiczny roku minionego, zaraz obok dwuosobowego szeregu zawodów miłosnych. W tramwaju Drużyna Specjalna, której skład staram się w miare regularnie portretować na twitterze - Człowiek Smród (nigdy nie prany sweter? cebularz? stopa cukrzycowa?), Człowiek Miarowy Hałas (pozbawiony pamięci krótkotrwałej, co trzy sekundy na nowo wierzy, że smarki wciągnięte raz, znikną na zawsze), Człowiek Patologia Przestrzeni (trąca i dyszy w szyję, wciska w nerki torbę, ściśnie rurkę akurat tam, gdzie pofrunął Twój żywy i podłączony wprost do rdzenia kręgowego włos).
Pogoda też jest Twoja ulubiona. Deszczowy wiatr wywiewa Ci gile z zatok. Wybornie. Przewspaniale. Paletko i czapka gówno warte. Rękawiczki zgubione już dawno. Furkoczące włosy w ustach (oby własne). Zginasz się w pół i wrzeszczysz na chodnik. Może nikt nie zauważy, słońce i tak nie wschodzi do 11, potem ledwie odkaszlnie i znów się pakuje w ciepłe kraje. No ale narzekanie na pogodę jest chyba niezbyt eko?
Zawadzasz ludzkości. Ludzkość się czepia, że się nie uśmiechasz. Jakby to komukolwiek robiło różnicę. Jakby psuło krajobraz.
No to wchodzisz na bieżnię, może w ten godny sposób zawalczymy z deprą. Nie, jedyna wolna bieżnia się zacina, zęby cudem ocalone, a przy piątym kilometrze zaczynają boleć Cię kości i myślisz sobie, że to na pewno ostatnie dni życia w niewiedzy o jakiejś strasznej chorobie.
Rossman gubi rolkę filmu z Paryża - swoją drogą doskonałe podsumowanie listopadowych mrzonek. Oh nie, nie będzie czym urozmaicić wypełnionej marudzeniem notki! Słuchawki wypadają z uszu ustawicznie acz naprzemiennie. Zielone światło nie zapala się przez trzy kolejki (podczas gdy ten wiatr przez to paletko). Małe skurwysyństwa od losu, all day long.
Wbiegasz po schodach, bo goni Cię piątkowa noc i przecież trzeba włożyć czerwoną sukienkę pomalować usta wyjść cieszyć się pić palić jeść hummus oblizywać palce czekać nie doczekać westchnąć.
Patrzysz komuś w oczy w lustrze.
I nagle Ci się odechciewa. Kopiesz zabawki w kąt, zrzucasz papiery z biurka (którego nie masz) i z rozbiegu (dokładnie tak jak Ci kiedyś mama nie pozwalała) wskakujesz w rozbabrane łóżko. Nakrywasz się kołdrą razem z głową. Jest godzina W, jak Wszystko Mi Jedno.
Kolejny idiotyczny dzień okokonienia się we własne niepoważne niedorosłe udręki. Jedyne co robi dobrze, to bezduszne elektro. Taki rozrusznik, zapobiega śmierci z nieprzytulania.
Dziś lepiej. A jutro?
(Ps. Jesteście najfajniejsi i Wasze ulubione słowa też.)
Bo było nieludzko.
Wyobraźcie sobie możliwie najgorszy dzień. Ale z tych zwykłych i nieszkodliwych, tak jak na przykład najgorszą nieszkodliwą chorobą jest zapalenie zatok, kiedy to boli Cię jestestwo i nijak umrzeć.
Budzisz się w najbardziej obiecującym momencie niespełnionego snu - koszmary po stokroć lepsze niż te słodkie, upojne, które zestawione z rzeczywistością od razu wtrącają w marazm; wpadasz prosto w lodowaty granat i do pełni nieszczęścia brakuje tylko wrzasku Twojej matki i białego lekarskiego kitla i żeby to był Twój własny poród. Zapominasz szlafroka, ba, Ty nawet nie masz szlafroka, więc z zaparowanego mikrokosmosu prysznica znów wychodzisz wprost w ten granat, który chlaszcze Cię po plecach i napina skórę. Do stóp przyklejają Ci się paprochy. Lub wchodzisz świeżą skarpetką w krople wody. Skrajna obrzydliwość.
Powietrze swego M1 aromatyzujesz swądem spalonego mleka bezlaktozowego, bo zwykłe przestałaś trawić już dawno, co można uznać za kolejny element tragiczny roku minionego, zaraz obok dwuosobowego szeregu zawodów miłosnych. W tramwaju Drużyna Specjalna, której skład staram się w miare regularnie portretować na twitterze - Człowiek Smród (nigdy nie prany sweter? cebularz? stopa cukrzycowa?), Człowiek Miarowy Hałas (pozbawiony pamięci krótkotrwałej, co trzy sekundy na nowo wierzy, że smarki wciągnięte raz, znikną na zawsze), Człowiek Patologia Przestrzeni (trąca i dyszy w szyję, wciska w nerki torbę, ściśnie rurkę akurat tam, gdzie pofrunął Twój żywy i podłączony wprost do rdzenia kręgowego włos).
Pogoda też jest Twoja ulubiona. Deszczowy wiatr wywiewa Ci gile z zatok. Wybornie. Przewspaniale. Paletko i czapka gówno warte. Rękawiczki zgubione już dawno. Furkoczące włosy w ustach (oby własne). Zginasz się w pół i wrzeszczysz na chodnik. Może nikt nie zauważy, słońce i tak nie wschodzi do 11, potem ledwie odkaszlnie i znów się pakuje w ciepłe kraje. No ale narzekanie na pogodę jest chyba niezbyt eko?
Zawadzasz ludzkości. Ludzkość się czepia, że się nie uśmiechasz. Jakby to komukolwiek robiło różnicę. Jakby psuło krajobraz.
No to wchodzisz na bieżnię, może w ten godny sposób zawalczymy z deprą. Nie, jedyna wolna bieżnia się zacina, zęby cudem ocalone, a przy piątym kilometrze zaczynają boleć Cię kości i myślisz sobie, że to na pewno ostatnie dni życia w niewiedzy o jakiejś strasznej chorobie.
Rossman gubi rolkę filmu z Paryża - swoją drogą doskonałe podsumowanie listopadowych mrzonek. Oh nie, nie będzie czym urozmaicić wypełnionej marudzeniem notki! Słuchawki wypadają z uszu ustawicznie acz naprzemiennie. Zielone światło nie zapala się przez trzy kolejki (podczas gdy ten wiatr przez to paletko). Małe skurwysyństwa od losu, all day long.
Wbiegasz po schodach, bo goni Cię piątkowa noc i przecież trzeba włożyć czerwoną sukienkę pomalować usta wyjść cieszyć się pić palić jeść hummus oblizywać palce czekać nie doczekać westchnąć.
Patrzysz komuś w oczy w lustrze.
I nagle Ci się odechciewa. Kopiesz zabawki w kąt, zrzucasz papiery z biurka (którego nie masz) i z rozbiegu (dokładnie tak jak Ci kiedyś mama nie pozwalała) wskakujesz w rozbabrane łóżko. Nakrywasz się kołdrą razem z głową. Jest godzina W, jak Wszystko Mi Jedno.
Kolejny idiotyczny dzień okokonienia się we własne niepoważne niedorosłe udręki. Jedyne co robi dobrze, to bezduszne elektro. Taki rozrusznik, zapobiega śmierci z nieprzytulania.
Dziś lepiej. A jutro?
(Ps. Jesteście najfajniejsi i Wasze ulubione słowa też.)
wtorek, 7 stycznia 2014
Czysta
karta.
Trochę mi się tylko wymiętoliła, bo mojagłowa torba to przelewający się,
bezstrukturalny worek na śmieci.
Zakapałam
ją też troszkę i pomarszczyła się w kropki. Pożułam róg (też tak macie? żujecie
w zamyśleniu długopisy? zakładki do książek? własne usta?).
Czyste karty szybko się brudzą, taki los.
No ale mamy nowy rok.
Więc.
Siedzę na podłodze i myślę.
Pierwszy raz siedzę po turecku na podłodze we własnej warszawskiej kuchni. W plecy mi zimno od muru, a mur to nie byle jaki – mój budynek został zbudowany w 1938 roku. W tyłek mi zimno od płytek, które skrzypią – jedyne takie na świecie. Wgapiam się (oprócz tego, że w ekran) w pralkę z praniem ciemnym, w której wirują skarpetki na cały tydzień. No i myślę, podczas gdy karmelizuje mi się cebula do tarty.
Myślę sobie o tym wszystkim o czym zwykle myślę, czyli o swoim nieudacznictwie i niestałości w dążeniach, o wiecznej po wsze czasy samotności z powodu much w nosie, o tym, że nie wiem co bym chciała robić jak będę dorosła i o tym, że nie mam komu ugotować wołowiny po burgundzku, a jeść takie cuda samemu jest dojmująco smutno. O tym, że zabiłam dwa kwiatki doniczkowe i mojej mamie byłoby przykro, gdyby się dowiedziała, bo to prawdziwa kwiatkowa pielęgniarka i ze stanu śmierci klinicznej na pewno przywróciłaby je światu zdrowe i wesołe. Tylko po co. Komu i na co. Co za różnica.
Spotkałam się w ten weekend z (kolejnym w moim życiu) niesamowitym dziewczęciem (w sumie weekend był pełen niesamowitych dziewcząt, ale ja nie o tym). Ostatnim razem widziałyśmy się w dzień, w którym samolot prezydenta roztrzaskał się o brzozę czy tam wierzbę czy tam kasztan. Miałam rudawe włosy, słodkiego miłego chłopca, studia których nienawidziłam. Miasto, którego nienawidziłam. Wisiało nade mną widmo wiecznego bezrobocia, jak przystało na studenta nauk humanistycznych, zwłaszcza takiego, co to sobie bimba.
No i jak tu odpowiedzieć na pytanie 'co słychać'? Skoro dostałam po twarzy jakimś dawno zapomnianym okruchem samej siebie, której już nie znam. I ciężko mi sklecić składne zdanie.
Teraz przynajmniej swoje miasto zupełnie szczerze uwielbiam. Codziennie gapię się na Wisłę, bez względu na pogodę i dobroć książkową, którą aktualnie mam na kolanach. Mlaskam jadąc Belwederską, nawet Marszałkowską, uliczkami Powiśla, mostem Poniatowskiego i Świętokrzyskim. Krok sprężysty na Koszykowej, Dąbrowskiego, Filtrach.
Albo taka ulica Stalowa na Nowej Pradze. Nawet jadąc śmierdzącym autobusem (nie wiem czemu w Warszawie autobusy są takie skiszone, a autobusy na Pradze to już wybitnie - gangrena pluszowych siedzeń), oczy mam otwarte najszerzej. Wąska uliczka z niesamowitymi kamienicami (z których po wojnie oczywiście skuto dekoracje) i szynami tramwajowymi. Niby zwyczajna, pełna zegarmistrzów, starych warsztatów, sklepów zielarskich i zasikanych bram, ale tak bardzo miejska, że ja, dziecko z prowincji, zachwycona.
I sto innych, o których teraz zapomniałam. Może Wy macie jakieś ulubione? Gdzie oku jakoś tak dobrze. Gdzie harmonia albo światło albo drzewa ładne. Hm?
Przez szaloną styczniowy-dar-od-boga pogodę czuć jakby wiosnę. To lato nie wróci, już na pewno. Ale coś pachnie dobrze, więc może będzie następne. Aż chce się rozpędzić na rowerze. Już z górki.
Sukcesy pierwszego tygodnia nowego roku? Wreszcie udało mi się rozpłakać! Było bardzo fajnie. Oraz bardzo spontanicznie kupiłam bilet do Gwatemali. Mam dwa miesiące na likwidacje sadła.
Porażki pierwszego tygodnia nowego roku? Nazwijmy to potężną awarią pompy ssąco-tłoczącej, czyli nic nowego. Ot nauczka. Moim postanowieniem na 2014 jest być dwa tysiące czternaście razy mniej naiwną.
Co za bezsens tak pisać sobie samej o sobie samej. Muszę sobie chyba rozszczepić osobowość.
W ramach uzdjęciowienia kwiatek, który jeszcze żyje. Wszystkich, którzy tu zbłądzili, upraszam uprzejmie o jedną rzecz. Napiszcie swoje ulubione, subiektywnie najsmaczniejsze słowo, może być anonimowo, może być w każdym języku świata. Bo ja swoje gdzieś zgubiłam. A przy okazji dowiem się ilu Was jest, taki ze mnie cwany gapa.
A zaraz pralka w szaleństwie wirowania wyjdzie spod szafki i mnie zmiażdży i się skończy durne zastanawianie. A cebula skarmelizuje się do imentu i nikt się nią już nigdy nie zajmie. Zostanie tu sama jak palec i będzie musiała sobie poradzić. Słodki boże, jak ona sobie poradzi.
Trochę mi się tylko wymiętoliła, bo moja
Więc.
Siedzę na podłodze i myślę.
Pierwszy raz siedzę po turecku na podłodze we własnej warszawskiej kuchni. W plecy mi zimno od muru, a mur to nie byle jaki – mój budynek został zbudowany w 1938 roku. W tyłek mi zimno od płytek, które skrzypią – jedyne takie na świecie. Wgapiam się (oprócz tego, że w ekran) w pralkę z praniem ciemnym, w której wirują skarpetki na cały tydzień. No i myślę, podczas gdy karmelizuje mi się cebula do tarty.
Myślę sobie o tym wszystkim o czym zwykle myślę, czyli o swoim nieudacznictwie i niestałości w dążeniach, o wiecznej po wsze czasy samotności z powodu much w nosie, o tym, że nie wiem co bym chciała robić jak będę dorosła i o tym, że nie mam komu ugotować wołowiny po burgundzku, a jeść takie cuda samemu jest dojmująco smutno. O tym, że zabiłam dwa kwiatki doniczkowe i mojej mamie byłoby przykro, gdyby się dowiedziała, bo to prawdziwa kwiatkowa pielęgniarka i ze stanu śmierci klinicznej na pewno przywróciłaby je światu zdrowe i wesołe. Tylko po co. Komu i na co. Co za różnica.
Spotkałam się w ten weekend z (kolejnym w moim życiu) niesamowitym dziewczęciem (w sumie weekend był pełen niesamowitych dziewcząt, ale ja nie o tym). Ostatnim razem widziałyśmy się w dzień, w którym samolot prezydenta roztrzaskał się o brzozę czy tam wierzbę czy tam kasztan. Miałam rudawe włosy, słodkiego miłego chłopca, studia których nienawidziłam. Miasto, którego nienawidziłam. Wisiało nade mną widmo wiecznego bezrobocia, jak przystało na studenta nauk humanistycznych, zwłaszcza takiego, co to sobie bimba.
No i jak tu odpowiedzieć na pytanie 'co słychać'? Skoro dostałam po twarzy jakimś dawno zapomnianym okruchem samej siebie, której już nie znam. I ciężko mi sklecić składne zdanie.
Bo
wszystko jest inaczej, oprócz jednej rzeczy. Nasrania we łbie.
Teraz przynajmniej swoje miasto zupełnie szczerze uwielbiam. Codziennie gapię się na Wisłę, bez względu na pogodę i dobroć książkową, którą aktualnie mam na kolanach. Mlaskam jadąc Belwederską, nawet Marszałkowską, uliczkami Powiśla, mostem Poniatowskiego i Świętokrzyskim. Krok sprężysty na Koszykowej, Dąbrowskiego, Filtrach.
Albo taka ulica Stalowa na Nowej Pradze. Nawet jadąc śmierdzącym autobusem (nie wiem czemu w Warszawie autobusy są takie skiszone, a autobusy na Pradze to już wybitnie - gangrena pluszowych siedzeń), oczy mam otwarte najszerzej. Wąska uliczka z niesamowitymi kamienicami (z których po wojnie oczywiście skuto dekoracje) i szynami tramwajowymi. Niby zwyczajna, pełna zegarmistrzów, starych warsztatów, sklepów zielarskich i zasikanych bram, ale tak bardzo miejska, że ja, dziecko z prowincji, zachwycona.
I sto innych, o których teraz zapomniałam. Może Wy macie jakieś ulubione? Gdzie oku jakoś tak dobrze. Gdzie harmonia albo światło albo drzewa ładne. Hm?
Przez szaloną styczniowy-dar-od-boga pogodę czuć jakby wiosnę. To lato nie wróci, już na pewno. Ale coś pachnie dobrze, więc może będzie następne. Aż chce się rozpędzić na rowerze. Już z górki.
Nie wiem, wiosna i jesień to zapach
czegoś nowego. Ale co jest pierwsze: zapach czy zmiany?
Sukcesy pierwszego tygodnia nowego roku? Wreszcie udało mi się rozpłakać! Było bardzo fajnie. Oraz bardzo spontanicznie kupiłam bilet do Gwatemali. Mam dwa miesiące na likwidacje sadła.
Porażki pierwszego tygodnia nowego roku? Nazwijmy to potężną awarią pompy ssąco-tłoczącej, czyli nic nowego. Ot nauczka. Moim postanowieniem na 2014 jest być dwa tysiące czternaście razy mniej naiwną.
Co za bezsens tak pisać sobie samej o sobie samej. Muszę sobie chyba rozszczepić osobowość.
W ramach uzdjęciowienia kwiatek, który jeszcze żyje. Wszystkich, którzy tu zbłądzili, upraszam uprzejmie o jedną rzecz. Napiszcie swoje ulubione, subiektywnie najsmaczniejsze słowo, może być anonimowo, może być w każdym języku świata. Bo ja swoje gdzieś zgubiłam. A przy okazji dowiem się ilu Was jest, taki ze mnie cwany gapa.
A zaraz pralka w szaleństwie wirowania wyjdzie spod szafki i mnie zmiażdży i się skończy durne zastanawianie. A cebula skarmelizuje się do imentu i nikt się nią już nigdy nie zajmie. Zostanie tu sama jak palec i będzie musiała sobie poradzić. Słodki boże, jak ona sobie poradzi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)