piątek, 28 lutego 2014

Kłuje mnie powinność.
I kłuje mnie w zatokach, tak bardzo o tym marzyłam miesiąc temu. Nie zdarzyło się L4. Zdarzył się dzień dziecka urlopu, przespacerowany w słońcu w parku w kinie. Zdarzył się też najdłuższy i najcięższy tydzień pracy jaki pamiętam. Pełna mobilizacja w palcach. Mój pierwszy snickers od roku, hiperwentylacja, dużo westchnień i parę smacznych papierosów. Jakie to uczucie wyjść z pracy o północy i jechać niezdrowo pobudzona kawą pustym nocnym autobusem na Pragę i słuchać muzyki stworzonej do leniwych winnych wieczorów? Nowe.

Ale wszystko mi jedno, bo za tydzień będę w Ameryce Środkowej.

Słucham muzyki, od której aż wali mnie po uszach nadzieja. Nie wiem czy to dobrze. Tak się cieszyć. Wiosna, tak jakby. Hamuję, bo nic mi ostatnio dobrego nie wyszło z nadmiernego się cieszenia.

Rozpraszam się wakacjami. One raczej nie powinny wywinąć żadnego numeru (chociaż w momencie pisania tego zdania już jestem pewna, że coś wywiną!). Myślę o tym jak smakuje awokado w Meksyku i jak będzie pachniało powietrze gdy wysiądę z samolotu.

Ale czasem nie lubię wyjeżdżać z Warszawy. Zwłaszcza gdy celem podróży jest małe polskie miasto, które znam na pamięć. Chociażby to było miasto, w którym ponad 25 lat temu pierwszy raz rozdarłam się donośnie, a mój tata stał pod oknami szpitala, zaciskając palce na oczkach siatki i wypatrując wieści. Miasta, gdzie pierwsze dni wiosny celebrowałam wisząc na drabinkach głową w dół w fioletowym skafandrze z Ameryki, na placu zabaw ukrytym w sosnowym lasku koło domu. Miasta w którym pierwszy raz sie całowałam (pod szafką szkolną w szatni, pospiesznie, suche usta). Gdzie w deszczowe dni chodziłam po szkole do swojej przyjaciółki, u której zawsze było bardzo duszno, a jej mama smażyła racuchy. Brałyśmy zdjęcie klasowe i z nudów kpiłyśmy ze wszystkich po kolei. Albo patrzyłyśmy jak jej chomik robi kupę. Zarówno przyjaźń jak i chomik dziś bardzo martwe.
To dokładnie to samo miasto, w którym na imprezie urodzinowej dostałam swój pierwszy dezodorant ze Spice Girls, mimo ze moja skóra pachniała jeszcze dzieciakiem. Bo wszystkie dziewczyny, mamooo...! Gdzie na dyskotekę malowałam sobie na ramieniu gwiazdki brokatowym flamastrem. Wszystko pachniało ekscytacją i wszystko czekało na 'wolny'. W pierwszej klasie na sztywnych rekach, w trzeciej na klej. I ten zapach pierwszego chłopaka, do którego biegły te sznureczki i ciągnęło jak diabli. Dziś ciągnie tak samo. Rwie tak przyjemnie i straszno, ale nie pobiegniesz, bo dziś jakoś łatwiej dostać w mordę. No to nie wiem, może karteczkę napisz?

Każdy z tych zapachów małego miasta spotkałam w niedzielę w busie do Warszawy. To trochę jak dwugodzinna podróż wehikułem czasu, który za dobrze nie działa, więc rzuca Tobą po takich różnych kluczowych a przecież nieważnych momentach, które nie wiadomo po co składujesz w głowie.






















Niegłupio jest jednak :) dobra kawa, dobre rozmowy i dobre wyniki na kołowrotku bieżni w korposiłowni.
A o zapachu końca świata opowiem Wam za tydzień. Na zdjęcia, gdyby ktoś nie wiedział, zapraszam tu: insta(nt).



Myśl kończąca zawsze ta sama: kasuj czy publikuj? Zamykam oczy.

niedziela, 16 lutego 2014

Jest tak strasznie ciemno, a to właśnie początek najlepszego dnia tygodnia.
Ludzie o tej porze wstają, jedzą kanapki z pasztetem. Zmiatają okruchy z blatu, wchodzą pod prysznic i marzną, wychodząc.

Jeżdżą ciężarówki z pieczywem, które ładnie pachnąc kłamie, że jest smaczne jak kiedyś (nie jestem stara, kiedyś kajzerki po prostu dało się szanować). Aż by się chciało zrobić kawy, poszeleścić pachnącą gazetą i zrobić sobie bułkę z serem żółtym, a nad stołem wisiałaby lampa i za oknem nie działoby się nic. Zawsze jak się zdarzy taki błyszczący nocny poranek, to się go pamięta. Wyjazd na kolonie. Tata wraca z Ameryki. Pierwszy zachwyt oczytanym człowiekiem. Spacer mostem i coś niesamowitego gdzieś tam w czasie przyszłym na drugim brzegu.

Nikt nie wie, czy jestem dzisiejsza czy wczorajsza, nie to, żeby ktokolwiek się zastanawiał.
Kierowca właśnie rozpoczął pracę i pewnie już chciałby, żeby się skończyła. Jestem sama w ciemnym autobusie. Biegłam sprintem żeby na niego zdążyć, przeskakiwałam po cztery schody, a na każdym pietrze wieżowca posapywał smacznie śpiący bezdomny. 

Wisła udaje, że nie istnieje.
Jest tak strasznie ciemno, a ja mam tak szeroko otwarte oczy i śmieję się w szalik. To był doskonały wieczór, chyba najlepsze walentynki, tuż obok tego jednego razu, gdy bezkształtny tobół z kolorowego papieru skrywał pluszowego brokuła - czy to dziwne? Czy powinnam jak każda szanująca się kobieta z shutterstocka zaliczyć co najmniej jedną randkę typu reklama środka na refluks przełykowo-żołądkowy? No więc walentynkowa zadymiona impreza, na której o 2 w nocy robiłam czipsy z pietruszki i purpurowych marchewek. Jak to jest, że skok między obcych ludzi czasem jest straszny i obijasz sobie mordę i jako ten wstydniś kopiesz sobie grajdołek społeczny, a czasem tak dobrze wychodzi rozmowa i nie męczy nic, nawet ból głowy wywołany walentynkowo-buńczucznie wypitą przy biurku w pracy nalewką malinową siedemdziesiąt procent miłości. Ktoś mnie nawet głaskał po głowie z radości. Nie mogę wyprostować uśmiechu.

Jestem jutrzejsza.





























Dostałam ostatnio na firmową skrzynkę tajemniczego maila od zupełnie nietajemniczego (acz przystojnego jak wymarzony diabeł) kolegi z brytyjskiego oddziału mojej agencji. Nie był przeznaczony dla mnie, to oczywiste, ale przecież go nikomu nie ukradłam:


'kat

Im sorry today was so troublesome 

We will have a better tomorrow'



Traktuję to jako luźną obietnicę.

sobota, 1 lutego 2014

Zza okna dochodzą takie dźwięki, że nie wiadomo jaka to pora roku.

Pół roku temu - pora roku Lato.

W domu stoją pudła i torby pełne rzeczy. Połowa. Kiedyś. Robi miejsce. Teraz. To ten moment. Dwa tygodnie oswajania i to ten moment. Wychodzę.

Cały gorący dzień ze stopami schowanymi w ciemnozielonej trawie. Chińskie pierożki zjedzone na poboczu, wycieczka rowerem przed drogę szybkiego ruchu i trąbiący straszliwie autobus, który zdmuchuje nas prawie pod koła taksówki, wreszcie to porośnięte zbocze, gdzieś jakaś muzyka, tort bezowy z truskawkami, milion ludzi wokół, samozmieniająca się flaszka piwa w ręku. Do wszystkich ufnie. Komary tną. 'Wyrwałaś się i już oczy maślane? Obiadki i trzymanie się za ręce? Dziewczyno, daj spokój!'. A ja wcale nie chcę, uśmiecham się jak do siebie i do środka i sprawdzam telefon. Wracam do domu piechotą przez most i wszystko wokół jest czarne, a ja zbyt pijana żeby jechać na rowerze, zbyt zmarznięta żeby się nad sobą zastanawiać. Z ludźmi których znam od czterech godzin. Wyjemy ze śmiechu na widok ogłoszenia wiszącego na przystanku. A ono nie było wcale śmieszne. Człowiek z autobusu opowiada o tym, że co jakiś czas jedzie nocą przez pół miasta po to, żeby zjeść kebab na rondzie Waszyngtona, pomaga mi z rowerem i życzy miłych wakacji. Wakacji. Ile ja mam lat. Nie wiem. Jadę. Rowerem po ciemku i po cichu, przez park.

Dwie godziny później w pustawym mieszkaniu budzi mnie pukanie do drzwi. Nabijam siniak o futrynę. Piąta rano środek dnia, drą się ptaki. Wchodzi człowiek i idzie spać do mojego łóżka, tak wyszło, jeszcze tylko dziś. Przesuwam się na sam brzeg brzegu. Zaciskam zęby i tak strasznie chcę żeby było już jutro, że zasłaniam twarz rękami.

Wieczorem wychodzę z domu tylko na chwilę, z gołymi udami i stopami, w byle jak zawiązanym płaszczu. Jest ciepło i obiecująco. Czuję każdy kamyk i każdy zapach. Na przystanek podjeżdża tramwaj i zanim otworzy drzwi, już się w ciemności uśmiecham, ale tak naprawdę, z zębami. Parskam jak źrebak. Ula. Pierwszy lipca. Wszystko się zaczyna.

Miesiąc temu - pora roku Zima.
Wracamy z imprezy sylwestrowej dusząc się ze śmiechu i chyba nawet trzymając się za ręce. Temat: mop do zmywania torów kolejowych. W dodatku na trawniku leży przewrócony toitoi. Wszystko jest straszliwie śmieszne. Kolejny dzień spędzimy jedząc hummus i rozmawiając o chłopcach takich i owakich. Pierwszy stycznia. Nic się nie zaczyna.

Dziś - pora roku Zima Bardziej.
Idę sama, wracam sama. Tym razem umiem rozmawiać z obcymi ludźmi, mimo, że już ich poznałam, na tym trawiastym zboczu. Wolałabym chyba nawet kogoś nielubianego, a oswojonego.Wracam pod kołdrę.
Najpierw wyobraziłam sobie kogoś idealnego, ale z Twoją twarzą. Teraz nawet nie masz twarzy. Może i reszta zniknie.
"-Musimy porozmawiać - mówię do nikogo."
Pierwszy lutego.