O siódmej rano już wcale mi się nie chce spać. Chce mi się wrzeszczeć na mój mózg korporobota. Wyglądam za okno a tam mgła. Okres mówienia 'tak' jest już co prawda u swego schyłku (więc jak ktoś coś ode mnie chce to teraz), ale mgła to estetyczna potęga warta wygrzebania się z wyra. Więc wsiadam na rower z aparatem w torbie i pierwszy raz w tym sezonie odmrażam sobie palce. Na Grochowie śpią jeszcze nawet psy, a wszyscy ludzie mają nosy w szalikach i już od rana niewiedzieć czemu jakby wkurwieni. Każda płytka chodnikowa jest krzywa albo popękana. Liście wszędzie, papierki po kebabach. Nie wiem gdzie jadę, bo jadę w chmurze. Za ostatni pieniążek kupuję na targu chleb i gruszki: pan sprzedający chleb po raz czwarty opowiada mi o swoim piecu; pani sprzedająca gruszki obraża się na mnie, bo jestem z rowerem. Wygrzebuję dodatkowy ostatni pieniążek i ledwo mogę unieść torbę, bo te wszystkie pomidory śliwki orzechy buraki dynie takie piękne i ćpam je i chce wszystko. Wreszcie wstaje słońce.
Co ma w sobie takiego sobota, że mnie dławi z radości... Jasność, powolność, pościel, gazeta. Albo rak mózgu który strzela serotoniną na prawo i lewo z rzadka, lecz bez opamiętania.
W domu jest biało i pusto i wszystkie naczynia stoją brudne, bo ilość mojego wolnego czasu dni robocze to jest jakiś żart. Pusto. Moc. Czasem tylko przydałby się ktoś do odkręcenia butelki, do zalania herbatki, ewentualnie utkania kołdry w stópkach. Ale mogę sobie kwękać kiedy chcę i na podłodze leżą tylko moje okruchy. I mogę wgapiać się rozpaczliwie w swój tłuszcz i debatować ze swoim ego czy już jestem bardzo gruba czy jeszcze tylko trochę. Moja pierwsza zupełnie samotna jesień. Jak dotąd jest nieźle, bo mam na podwórku fajne koleżanki (i wyjątkowo zero kolegów), ale jeszcze nie zaczął padać deszcz. Jak zacznie, to uwierze, że skończyło się lato. Bo póki co mam jeszcze jakieś resztki szaleństwa i porywy serca i gęsiej skórki.
A gęsia skórka to najlepsze co się może człowiekowi przytrafić. Zawsze gdy się pojawia, nie umiem słowami wyrazić tego, co czuję, a słów znam dużo. Spacery mostem w tę i z powrotem, ciemną nocą albo z powolnym wschodem słońca za plecami. Mosty mają coś takiego w sobie. Tatar za osiem złotych w najgorętszy dzień lata, popity orzechówką i zagryziony własną pięścią. Deszczowy plac Zbawiciela o siódmej rano (pogoda wyraża uczucia podmiotu lirycznego). Albo taki moment berliński, gdy pociąg tuż przed Bulowstrasse bierze ostry zakręt nad ziemią i coś wciska Cię w fotel i odchylasz głowę i nie dajesz rady powstrzymać uśmiechu, ale patrzysz, bo za oknem na chwilę ukazuje się panorama Berlina z wieżą telewizyjną w tle i na nikim wokół Ciebie nie robi to wrażenia! A jeśli jeszcze leci w słuchawkach odpowiednia piosenka... Rajtuzy w strzępach. To mój berliński tip, dla ludzi którzy pogardzają zwiedzaniem Brandenburger Tor (nie umiem tego wymówić mimo długich ćwiczeń dykcyjnych z Ulą Celebrytką!).
No i niby mamy jesień ale nadal wszystko jest gwałtowne i we wszystko rzucam się z głową. Ciekawe od czego w ten sposób uciekam. A co jest najgorsze? Że znów nie wiem, kim chcę być jak dorosnę.
Drży mi broda trochę.
''Of course there're million things that I'm afraid of but I'm not scared of this.' Jak się położę na plecach na wodzie to też gdzieś dopłynę, no nie? No tak.
Strasznie się zmęczyłam. Nie umiem pisać. Nic innego nie umiem. Jeść umiem. Niech ktoś ze mną porozmawia. Znajdzie mi nową pracę i hobby, żebym była ciekawą osobą w towarzystwie. Albo w sumie i tak mi nie zależy. Zamierzam przeżyć życie pod kołdrą, pod dwiema kołdrami. Jedną ułożę sobie na kształt człowieka. Muszę czymś wypełnić ręce. Czas spać. Dobranoc soboto.
(berlińskie, bo Berlin najlepszym miastem tego roku)