Trochę ponad trzy miesiące temu wszystko było takie oswojone, a wy i tak już wszystko wiecie z twittera. No ale dobra, nadajmy farsie narrację.
Zaczęłam wieczór o 17:00 i to był ostatni dzień kwietnia. Urodziny mojego młodszego brata. Zaczęłam od porządnie napełnionego kieliszka białego wina i croque monsieur, a na lancz tego dnia był tort i łzy, bo z pracy odchodziła najmilsza buzia. Czy jakoś tak.
Zostawiłam klucze gościom, którzy pojechali na moją kanapę i po raz niepierwszy i nieostatni łamiąc prawo, wgramoliłam się na rower - ilość sera w kanapce złagodziła wpływ wińska. Zjechałam radośnie z największej górki i wtedy właśnie zatrzymała mnie policja.
Życząc miłego wieczoru.
Zjechałam by wjechać, wjechałam żeby pić dalej - najmilsza buzia opuszczała miasto. Przyszłaś dwa kieliszki wina później i zaczęłyśmy rozmawiać o wstydach ubiegłego roku. O tym z kim się ostatnio całowałam, a obok kogo obudziłaś się Ty. W ostatniej chwili wyrwałyśmy się z duchoty i przebiegłyśmy przez Puławską, na lody. Makowe i kokosowe. I przy tych kokosowych zaczęłaś mi opowiadać o chłopaku, który nosi bordowe koszulki i wie, dlaczego czeska literatura jest jedną z najlepszych literatur. Wróciłyśmy w duchotę i w wino, a potem piechotą na Plac Zbawiciela, co chwilę nabijając sobie siniaki na łydkach o pedały mojego roweru - mam je do dziś, ale to chyba nie te same, panta rhei, czy coś. O wszystkim zapomniałam. O złożeniu bratu życzeń też.
Następnego dnia było jajko na grzance, waniliowy twarożek jedzony na spółkę pożyczoną z SAMa łyżeczką na dachu biblioteki uniwersyteckiej i cała ta sławna spięta majówka. Wiele kilometrów dalej weszłam na dach, z rękami w kieszeniach spodni łobuza (nowoodkrytego i całkiem pewnego siebie), popatrzeć sobie na Bielany. Skoncentrowana całkiem dobrze na teraźniejszości i buchającej zieleni. Nic się nie działo i to było takie dobre. Chociaż oczywiście, że byłam odrobinę niezadowolona.
I nagle wszystko na łeb na szyję, cała misternie uklecona równowaga. Przedstawiłaś mi tego przemiłego kolegę, mistrza autoprezentacji. Rozpoczęte cudownym koncertem Florence&The Machine dwa tygodnie zachwytu i wyszczerzu absolutnego, a potem gasnący ten durny naiwny uśmiech, przechodzący stopniowo w zmarszczenie brwi. Ale może tak to teraz bywa?
Gdzieś tam trzynasty lipca, o ironio ta ostatnia niedziela, ale naprawdę. Z tych niedziel, kiedy pogoda jest dokladnie taka jak przez całe dzieciństwo, balans równowaga i przygoda. Jeden z tych dni, kiedy od wstania z łóżka do pójścia spać mija duzo wiecej godzin niż te kilkanaście, bardziej kilkadziesiąt. Jeden z tych wieczorow, kiedy musi byc spacer, bo w domu powietrze (włosy?) pachnie śmiechem i tęskno. W zebranych na oślep częściach garderoby i ignorancji bieliźnianej, z różowymi oczami odciśnietymi w takie wzorki, że muszę popatrzeć w ciemne drzewa i neony te co zwykle, praskie twarze psy i kamienice, pooddychać chłodem. Lipiec miesiącem nowej jakości chaosu, zapowiedzianego dramatu.
No i dziś. Kolejny raz nie robi w sumie zbyt dużego wrażenia. Zawczasu obliczyłam sobie jak to zrobić, żeby jak najmniej piekły policzki. Wszystko już było, wszystkiego się już spodziewaliśmy, można wrócić na doskonale znane tory wzdychania i katowania playlisty „tramwaj śmierdzi”. No surprises.
(To w końcu ściągam myślami te pechy czy też może nie wierzę, że to możliwe?)
Ale te kłamliwe oczy, no naprawdę. W ramach walki ze zniesmaczeniem wsadzam palec w słoik z masłem migdałowym, które ukręciłam jeszcze pełna nadziei na sercowe lepsze kiedykolwiek. Znów mi się chce takiej niewinnej destrukcji, gdybym paliła, to teraz nie wyjmowałabym papierosa z ust, może nawet nauczyłabym się zaciągać. A tak, zamiast chain smoking mam chain chocolate eating. No więc tak, palić i niefrasobliwie mieszać alkohole.
Nosić sztuczne tkaniny i obgryzać lakier z paznokci. Przejeżdżać policji przed nosem i walić pięścią w maski taksówek, które przejeżdżają tak blisko mnie, że ocieram się łydką o drzwi. A przecież nie mam nawet ubezpieczenia zdrowotnego, przez chwilę.
Co tydzień rzucać się biegiem w trasę i mieć w nosie stawy biodrowe,
które zaczynają napieprzać po siódmym kilometrze i nie przestają przez
następne trzy dni. Czekając na ich regenerację, w kostiumie we fruit loopsy w najwyższym wkurwieniu młócić wodę w pływalni Szuwarek i wracać w różowym zmroku rowerem, z mokrymi włosami.
Zjeżdżać szybko z górki z Belwederskiej, pęd wywiewa wszystkie głupie myśli. A podjazd rzeźbi udeczko.
I te tchórzliwe nieszczerości, było już kiedyś takie lato. Na śniadanie chrupki norweski chleb ze świeżymi ziołami i serem i teraz za każdym razem gdy kuchnia pachnie bazylią, czuję tamten
lipiec i tamte kombinacje.
Nigdy, przenigdy, nie mogę sobie już pozwolić na marnowanie czasu w oczekiwaniu na. I ogólnie, nie
mieć za wiele oczekiwań. No po prostu nie. Człowiek umie tak doskonale zgłupieć wtedy, układać sobie rzeczywistość na podstawie tego, co mu w głowie urosło, przestać łączyć fakty i wyciągać wnioski.
No więc znów jest po staremu. O wszystkim zapomnę, mam to wytrenowane tak jak mięśnie łydek. Jak tylko wyciągnę z powrotem ufnie pożyczonego Kunderę, znów zacznę słuchać marcowych i kwietniowych piosenek, trochę tęsknić za dżunglą i czekać na jesień. A potem polecę na tydzień na croissanty, pastel de nata i belgijskie wafle i nie chcę już o nikim żadnym hej Kasia idealnym dla Ciebie kimś. Ani. Słowa. Zanieistniejcie wszyscy.
Nie wiem jak ten świat działa, a przecież taka już jestem stara, że chyba coś powinnam ogarniać. Niech już będzie 'jesień czupurna', gruszki, żółte swetry, nowe początki, stare końce.
Do zobaczenia wtedy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Troszkę pocieszę - da się nie czekać i niczego się nie spodziewać, wiem to z doświadczenia.
OdpowiedzUsuń'Nieznośna lekkość bytu' Kundery?
OdpowiedzUsuńZdjęcie magia.
"Nieśmiertelność", książka mojego życia! Powinnam uważac komu pożyczam.
UsuńBoże, jak dobrze, że mam już 33 lata i przerobiłam już Kunderę i innych czeskich pisarzy i te różowe noce i policję i papierosy i alkohol. I kilku chłopców i jednego w bordowej koszulce, na którego poświęciłam 6 lat... mam już 33 lata, a i tak nic się nie zmienia, i tylko już nie chce mi się czytać i już nie chce mi się wierzyć we wszystko co kiedyś miało tyle uroku i zdawało się układać w lekko chaotyczny ale jednak sens. A teraz mam 33 lata i trochę mi szkoda, że przerobiłam już Kunderę i innych czeskich pisarzy i te różowe noce i policję i papierosy i alkohol i tych chłopców, a w szczególności tego jednego....
OdpowiedzUsuńo czym ty piszesz? z deczka belkot. albo dla wtajemniczonych.
OdpowiedzUsuńBo to jest blog, zapis Kasiowych myśli, tych prywatnych też bardzo. A jednak większość potrafi zrozumieć, bez wtajemniczenia. Ja rozumiem doskonale. Bzu, jesteś mistrzem słów.
OdpowiedzUsuńOj wiem coś o tym, ja się powoli otrząsam ze swojego otumanienia ale już widzę że to nie jest do ogarnięcia. Jak ktoś ma bogate życie wewnętrzne to czasem ciężko wpasować się rzeczywistość. A juz najgorzej jak tak się porządnie okopać swoimi wizjami i tak trwać miesiącami - nagle przychodzi wstrząs że ' na zewnątrz' ludzie żyją normalnie i swoim rytmem i ten twoj mają gdzieś.
OdpowiedzUsuń@Anonimowy 12:41
OdpowiedzUsuńAha. To mozesz mi strescic? Oprocz, ze urodziny brata, jezdzenie rowerem z gory i jedzenie?
Skoro nic poza tym w tym tekście nie widzisz, to to nie jest tekst dla Ciebie. Nie doszukuj się już dłużej sensu, strata czasu.
UsuńPrzepraszam, ze zyje.
UsuńBzu, mieszasz mi w głowie swoim pisaniem. To chyba dobrze :)
OdpowiedzUsuńBzowe lowe. Za każdym razem. <3
OdpowiedzUsuńK.
cześć bzu. z czystej ciekawości pytam- na jakim osiedlu na pradze mieszkasz? nie będę cię śledzić, promys
OdpowiedzUsuń"Zanieistniejcie wszyscy"! Ha!
OdpowiedzUsuńWeź się opublikuj dziewczyno, bo hipertekście mazać i zakreślać nie mogę.
Nie inaczej, a zupełnie tak samo…myślę
OdpowiedzUsuńKasia nooooo, pisz częściej...
OdpowiedzUsuńAgata
Tak pieknie piszesz!
OdpowiedzUsuńproszę coś napisać bo brak mi Twoich narzekań, serio :)
OdpowiedzUsuń