poniedziałek, 16 lipca 2018
Jak to, ja?
Pusta kartka bloggera zawsze działała kojąco i nigdzie potem nie pisało mi się tak dobrze. Od ostatniego razu tutaj tyle się wydarzyło, że chyba nie sposób i nie potrzeba tego opisać, przecież są social media, wiadomo, że mam męża i psa, zawodowo nie ruszyłam się od czterech lat i geograficznie w zasadzie też nie, bo co to są dwa tygodnie ucieczek wakacji razy cztery lata. Na przykład ostatnie, bretońskie, które zanotowałam calutkie w pamiętniku-zeszycie i teraz nie potrafię odszyfrować i przetłumaczyć na język internetu, to wydaje mi się to odarciem z intymności tej podróży poślubnej, słodkiej jak morela. Odkąd jest Marcek, wszystko jest lepsze i spokojniejsze, a ja przecież od zawsze umiałam pisać tylko o frustracji, smrodzie, osobach z papieru ściernego i miejscach, których się brzydzę - radość kleiła mi się z pięciu przymiotników na raz i tyle. Odkąd Warszawa stała się jednym z takich miejsc (troszeczkę, ale jednak - nie podnoszę wzroku znad książki, nie siadam na ciepłych od cudzych tyłków siedzeniach, modlę się, żeby nie spotkać żadnej z osób, które znam - myślałam sobie wiele razy, żeby ocucić bezukową, niezawodną w przyjmowaniu wszystkich złośliwości i żali, a potem jeszcze zdarzyły się po drodze wszystkie te miłe postacie, które o niej wspomniały. Przelatywały mi wtedy w głowie slajdy - krzywe chodniki w Lublinie, mokra Szwajcaria, wszystkie podróżki razem z Ulą, wszyscy mali dranie, których powinnam z tych stron skasować, ale niech sobie będą, bo dzięki temu wszystkiemu, co tu pochowane, myślę sobie, że chyba jednak trochę dojrzałam do bycia trzydziestolatką, mimo tego, co mam w planach na najbliższe tygodnie i tego, że od 48 godzin - tyle jesteśmy w Polsce - smarkliwie płakałam już jakieś pięć razy. Więc otwieram pamiętniczek z młodości, dziś już mocno starodawny w formie, i zobaczymy.
wtorek, 1 września 2015
Ostatnie chwile upału.
Ciemno o dwudziestej i tak gorąco, jak gdyby człowiek stał w czyimś oddechu. Groźnie. Uciekam do domu. Jakby coś miało zaraz uparzyć, pedałuję jak najszybciej, bo znam na pamięć wszystkie dziury na poboczu Grochowskiej. Dobrze jest wyjechać z centrum, robi się pusto i zwyczajnie, ludzie jadą do swoich kanapek na kolację, telewizorów, do siedzenia bez spodni przy otwartym oknie i balkonie, zabijania komarów, które przez to okno wlazły. Chociaż nie, w tym roku komary uschły na wiór.
Jestem supłem.
Wisła wyschła, a mnie zalała klęska urodzaju. Dwie prace marzeń jednocześnie, a więc niewykonalnie. Czyli skończę z niczym, wrzodem, alkoholizmem, zanikiem mięśni i wielkim kołtunem na głowie. Jak taka wielka piramida ludzka, wszystko balansuje, a na szczycie dziewczynka, która niechybnie się spierdoli, tylko jeszcze nie wiadomo kiedy i nie wiadomo czy się nie złapie po drodze jakiejś łydki, kostki, ręki. Nie umiem nic udawać, zdradzać i chować, moja twarz pokazuje wszystko od razu. Jest więc supłem i zgryzotą, kreska między brwiami coraz głębsza, dorosłość coraz dotkliwsza, nie narzekaj innimajagorzej, ale ja umiem tylko widzieć możliwe katastrofy. Podobno to niezdrowo i nie warto, bo katastrofy przeważnie się nie wydarzają. Jak to jest być pogodnym i dobrej myśli? Na dniach się dowiem, czy da radę dwie pieczenie na jednym ogniu, a jeśli się da, to chyba sobie sprawię terapię, bo będzie mnie stać.
A i tak najbardziej to bym chciała się nagle zatrzymać. Albo łazić całe dnie i tylko robić zdjęcia, a potem czekać pod Relaxem, aż mi je wywołają.
I iść na kawę z Filipem Springerem (ale serio). Chłonę każde słowo z bloga, bo przeczytałam już wszystkie książki, a do wypłaty i wizyty w tej żółtej od środka i skrzypiącej kamienicy z księgarnią wydawnictwa Czarne, która ciągle wygląda i pachnie trochę jak Lublin, a trochę jak w remoncie, jeszcze chwila. To są te chwile, kiedy się zatrzymuję, dlatego najmilsze.
Niby mądrzeję, a tak naprawdę wcale nie. Po prostu robię się coraz mniej naiwna i coraz bardziej zmartwiona do wewnątrz. Bo nie tylko nie ma komu upiec chleba, nie ma komu się wymartwić.
Wszystko dobrze, wręcz przesyt, a bida.
Ciemno o dwudziestej i tak gorąco, jak gdyby człowiek stał w czyimś oddechu. Groźnie. Uciekam do domu. Jakby coś miało zaraz uparzyć, pedałuję jak najszybciej, bo znam na pamięć wszystkie dziury na poboczu Grochowskiej. Dobrze jest wyjechać z centrum, robi się pusto i zwyczajnie, ludzie jadą do swoich kanapek na kolację, telewizorów, do siedzenia bez spodni przy otwartym oknie i balkonie, zabijania komarów, które przez to okno wlazły. Chociaż nie, w tym roku komary uschły na wiór.
Jestem supłem.
Wisła wyschła, a mnie zalała klęska urodzaju. Dwie prace marzeń jednocześnie, a więc niewykonalnie. Czyli skończę z niczym, wrzodem, alkoholizmem, zanikiem mięśni i wielkim kołtunem na głowie. Jak taka wielka piramida ludzka, wszystko balansuje, a na szczycie dziewczynka, która niechybnie się spierdoli, tylko jeszcze nie wiadomo kiedy i nie wiadomo czy się nie złapie po drodze jakiejś łydki, kostki, ręki. Nie umiem nic udawać, zdradzać i chować, moja twarz pokazuje wszystko od razu. Jest więc supłem i zgryzotą, kreska między brwiami coraz głębsza, dorosłość coraz dotkliwsza, nie narzekaj innimajagorzej, ale ja umiem tylko widzieć możliwe katastrofy. Podobno to niezdrowo i nie warto, bo katastrofy przeważnie się nie wydarzają. Jak to jest być pogodnym i dobrej myśli? Na dniach się dowiem, czy da radę dwie pieczenie na jednym ogniu, a jeśli się da, to chyba sobie sprawię terapię, bo będzie mnie stać.
A i tak najbardziej to bym chciała się nagle zatrzymać. Albo łazić całe dnie i tylko robić zdjęcia, a potem czekać pod Relaxem, aż mi je wywołają.
I iść na kawę z Filipem Springerem (ale serio). Chłonę każde słowo z bloga, bo przeczytałam już wszystkie książki, a do wypłaty i wizyty w tej żółtej od środka i skrzypiącej kamienicy z księgarnią wydawnictwa Czarne, która ciągle wygląda i pachnie trochę jak Lublin, a trochę jak w remoncie, jeszcze chwila. To są te chwile, kiedy się zatrzymuję, dlatego najmilsze.
Niby mądrzeję, a tak naprawdę wcale nie. Po prostu robię się coraz mniej naiwna i coraz bardziej zmartwiona do wewnątrz. Bo nie tylko nie ma komu upiec chleba, nie ma komu się wymartwić.
Wszystko dobrze, wręcz przesyt, a bida.
niedziela, 12 lipca 2015
Cukier puder.
Roztkliwia mnie i jest uniwersalną szczęśliwością. Na jagodach,
na naleśniku, na racuchu w Wigilię. Na naleśniku najbardziej, błyszczącym od
masła, robiła takie babcia i faszerowała je serem z rodzynkami. Smażyła już złożone w trójkąty i kładła na
kołderce z waniliowego cukru i przysypywała właśnie pudrem. Zjadałam takie
cztery. Zobaczyłam ten cukier puder, jak wyfruwa z pudełka na moje jagody w kubeczku i zatęskniło mi się do pisania. Nie to żeby konkretnymi słowami, tak
po prostu do wypisywania tego, co zgrzyta, mimo że to przecież takie nieważne
chybotliwe problemy.
Po śniadaniu zaległam w szarej, szeleszczącej kołdrze
(jednolorowa pościel to moja nowa ulubiona dorosła wersja łóżka) ze Zwykłym
Życiem, książką Breakfast Bible, nowym Kukbukiem (to tak bardziej z obowiązku,
odkąd go tworzę, o ironio, nie jestem na bieżąco), Spitzbergenem z wydawnictwa
Czarne (którego księgarnię obrabowałam jakiś miesiąc temu, po strasznie
sztucznym wywiadzie, który przyszło mi prowadzić z szefową tajskiej restauracji
koło Placu Zbawiciela – księgarnia miała spełnić rolę ryżu na mleku i swetra,
czyli kojącą) i komputerem. Zaczęłam czytać Polę Paris od podszewki sprzed
dwóch lat i zrobiło mi się smutno. Bo. Chęć pisania pojawiła się razem z
przerażeniem, że nijakość i kopia. Wszystko kalka, każdy mówi cudzymi słowami,
nic nie wymyślił sam, oprócz siebie samego, złożonego z puzzli, albo może to tylko ja. Nie wiem i wprawia mnie to w
drżenie. Nawet teraz nie słyszę w swoich słowach swojego głosu i nie wiem jak
on brzmi w ogóle, który to był ten mój całkiem? Ten o cierpieniach młodego
Wertera czy o kpieniach lubelskiego studenta? Nie pamiętam. Może tylko przy
niedzieli.
Pola Paris twierdzi, że jak można nie lubić niedziel, a ja
właśnie za to ich nie lubię, że już jutro trzeba będzie coś musieć i ta groza
mi promieniuje już na dziś. Mam wpisane w jestestwo martwienie się na zapas i
właśnie teraz to się wydarza: nie napisałam tekstów w piątek a tym bardziej
dziś (vide szara kołdra), im więcej ich nie napisałam, tym więcej suchych
pestek po morelach poniewiera się po stole. Wpadłam w obsesyjno-kompulsywny
nastrój wobec bobu. Zjadłam pół czekoladowej wedlowskiej choinki, która nawet
nie była dobra. Oraz pół papai, która smakowała jak Porto w grudniu i przy której trochę się wstydziłam zdrady polskich owoców lata. Nadal pusto. Powiem to na głos, na litery: dziennikarstwo kulinarne odebrało trochę radości z jedzenia, bo gdzie miejsce na równowagę praca życie? Zaburzenia
odżywiania ciągle na tapecie. Zaburzenia tożsamości dziś, bo niedziela, bezruch
wymarzony znowu okazał się być brzemieniem. Upiekłabym ciasto, ale jestem na
nie zbyt pojedyncza i żarłoczna. Niech no już zacznie lać, a najlepiej niech
przyjdzie jesień. Dobrze, że nikogo tu nie ma.
czwartek, 20 listopada 2014
Nie lubię być smutna kiedy pierwszy raz w sezonie pada śnieg. Wewnętrzne dziecię chce się rozradować gdy widzi paproszki na tle latarni (bo od godziny 15 ciemno), wiec jak przeczytałam w półśnie, że od jutra (od dziś) śnieg, to trochę nie wiedziałam co z tym zrobić. "Pora wstać z wyra i iść cieszyć się życiem" powiedział Konwicki gdy jechałam uwieszona rurki, omijając skrupulatnie pierwszą (tak) linię metra. W której miałam w tym tygodniu przygodę.
Jak często zdarza mi się uśmiechać do obcych ludzi w publicznym transporcie - czasami, zwykle to przemiłe dziadziusie. Jak często obcy ludzie odwzajemniają uśmiech - z rzadka, raczej mają w poważaniu. Nigdy nie mów nigdy nie dziękują, przecież to logiczne.
Jak często (troszeczkę celowo) tak udaje się zakląć rzeczywistość, żeby wpaść na ten uśmiech dokładnie 24 godziny później - no rzadko (nigdy). Trochę straszno, że pewnie takie rzeczy zdarzają się tylko jeden raz. Ale synchronizacja czasowa ma wiele wymiarów, się okazuje.
Kolejne 12 godzin później siadam do taksówki jadącej w takie zakamarki Warszawy, ze nawet nie ma latarni przy drodze, a jak w słupie świateł widać nagle psa, to jest wielka bestia. Sto razy pada 'przepraszam', dostaję nawet batonika z okazji 'przepraszam' i nie ruszam się prawie wcale bo nie wiem co się dzieje. Raz po raz widzę ostrzegawcze race gdzieś tam na ciemnym niebie. Co by powiedziała mama. Nie wiem gdzie jestem ani z kim, a w ogóle się nie boję. Potem włażę na parapet, podkulam stopy i słucham gramofonowej płyty, wdycham kurz z książek i czekam na senność, która by kazała iść do domu, ale wtedy pękłaby ta dziwna bańka mydlana. Milczę trochę dlatego, że nie wiem co powiedzieć, a trochę dlatego, że chcę tylko słuchać.
Jak często (bardzo często) wpada się na taki krzywy uśmiech w nieodpowiednim momencie. Odwidziałoby się, odstało, ale wtedy nie byłoby o czym rozmyślać, co nie?
Ciężko jest podejmować racjonalne decyzje, a jeszcze ciężej nie mieć nic do powiedzenia. Znowu mam 6 lat i ktoś chce mojego dobra, a ja chce wrzeszczeć, bo to jest zawsze gówno prawda. Kilka lat, kilka miesięcy, kilka tygodni, kilka godzin. Trochę mi się odechciewa spoglądać na następną datę ważności. Zawsze nawias obustronnie zamknięty, po cholerę w ogóle otwierać.
Dobrze że moja cudowna praca i warszawskie ścieżki prowadzą mnie w cieplutkie kąty, na przykład życiowstręt (a może właśnie tym razem wszystko by się udało) znika, gdy turla się po blacie bułeczki grahamki. (Czemu ja zawsze, czemu znowu) zagłusza się tańcami w czapce córki rybaka, z dwulatkiem i jego rodzicami, do Michaela Jacksona i piosenek z programu Ciuchcia.
Więc, gdy spadał pierwszy śnieg, stałam w ciepłej czapie, butach w mące, z pieczonym jabłkiem w brzuchu i winem nie nouveau we krwi. I nawet mi było niesmutno.
Jak często zdarza mi się uśmiechać do obcych ludzi? Unikam. Nie podnoszę wzroku znad książki.
(Mój własny melodramat nawet mnie samą strasznie żenuje, a inaczej chyba nie potrafię, do tego miła anonimowość gdzieś się gubi, więc oświadczam, że blog pewnie niedługo zostanie zamknięty. Pojedyncze myśli możecie śledzić na twitterze, a obrazki na instagramie. W razie czego zapiszcie sobie maila, chętnie przyjmę też papierowe listy z pogróżkami. To było ładnych kilka lat ewolucji i akrobacji. Może za kilka lat wrócę z blogiem parentingowym, hehe.)
Jak często zdarza mi się uśmiechać do obcych ludzi w publicznym transporcie - czasami, zwykle to przemiłe dziadziusie. Jak często obcy ludzie odwzajemniają uśmiech - z rzadka, raczej mają w poważaniu. Nigdy nie mów nigdy nie dziękują, przecież to logiczne.
Jak często (troszeczkę celowo) tak udaje się zakląć rzeczywistość, żeby wpaść na ten uśmiech dokładnie 24 godziny później - no rzadko (nigdy). Trochę straszno, że pewnie takie rzeczy zdarzają się tylko jeden raz. Ale synchronizacja czasowa ma wiele wymiarów, się okazuje.
Kolejne 12 godzin później siadam do taksówki jadącej w takie zakamarki Warszawy, ze nawet nie ma latarni przy drodze, a jak w słupie świateł widać nagle psa, to jest wielka bestia. Sto razy pada 'przepraszam', dostaję nawet batonika z okazji 'przepraszam' i nie ruszam się prawie wcale bo nie wiem co się dzieje. Raz po raz widzę ostrzegawcze race gdzieś tam na ciemnym niebie. Co by powiedziała mama. Nie wiem gdzie jestem ani z kim, a w ogóle się nie boję. Potem włażę na parapet, podkulam stopy i słucham gramofonowej płyty, wdycham kurz z książek i czekam na senność, która by kazała iść do domu, ale wtedy pękłaby ta dziwna bańka mydlana. Milczę trochę dlatego, że nie wiem co powiedzieć, a trochę dlatego, że chcę tylko słuchać.
Jak często (bardzo często) wpada się na taki krzywy uśmiech w nieodpowiednim momencie. Odwidziałoby się, odstało, ale wtedy nie byłoby o czym rozmyślać, co nie?
Ciężko jest podejmować racjonalne decyzje, a jeszcze ciężej nie mieć nic do powiedzenia. Znowu mam 6 lat i ktoś chce mojego dobra, a ja chce wrzeszczeć, bo to jest zawsze gówno prawda. Kilka lat, kilka miesięcy, kilka tygodni, kilka godzin. Trochę mi się odechciewa spoglądać na następną datę ważności. Zawsze nawias obustronnie zamknięty, po cholerę w ogóle otwierać.
Dobrze że moja cudowna praca i warszawskie ścieżki prowadzą mnie w cieplutkie kąty, na przykład życiowstręt (a może właśnie tym razem wszystko by się udało) znika, gdy turla się po blacie bułeczki grahamki. (Czemu ja zawsze, czemu znowu) zagłusza się tańcami w czapce córki rybaka, z dwulatkiem i jego rodzicami, do Michaela Jacksona i piosenek z programu Ciuchcia.
Więc, gdy spadał pierwszy śnieg, stałam w ciepłej czapie, butach w mące, z pieczonym jabłkiem w brzuchu i winem nie nouveau we krwi. I nawet mi było niesmutno.
Jak często zdarza mi się uśmiechać do obcych ludzi? Unikam. Nie podnoszę wzroku znad książki.
(Mój własny melodramat nawet mnie samą strasznie żenuje, a inaczej chyba nie potrafię, do tego miła anonimowość gdzieś się gubi, więc oświadczam, że blog pewnie niedługo zostanie zamknięty. Pojedyncze myśli możecie śledzić na twitterze, a obrazki na instagramie. W razie czego zapiszcie sobie maila, chętnie przyjmę też papierowe listy z pogróżkami. To było ładnych kilka lat ewolucji i akrobacji. Może za kilka lat wrócę z blogiem parentingowym, hehe.)
niedziela, 17 sierpnia 2014
Trzy dni na daczy w Wildze i najgłupsze myśli idą sobie w las.
Jeszcze trochę gryzę usta nad poziomkami, w ręku mam gliniany garneczek, w głowie wścieka się złość na dupków durniów i innych kłamców, ale coraz mniejsza, bo po co sie denerwować, skoro znikają w samą porę i potem to nie ja będę się martwić, że ktoś jest niedorajda i frajer, a został ojcem moich dzieci, na przykład.
Wystarczy dać się obudzić od walącego w dach deszczu i leżąc w czerwonym ciepłym kokonie śpiwora wąchać zapach drewnianej chatki. Potem wyleźć w tym śpiworze na taras i czytać wysokie obcasy, przytulać parujący kubas, kiwać stopą, odmawiać psu gonitw z kijem.
Tak, jeszcze poproszę psa do głaskania, ten jest taki, że pakuje Ci się na kolana w samochodzie, bo jest przerażony, że go ktoś znów wyrzuci (gdy idzie się z nim na spacer, zawsze spotka się dresiarza, mafioza albo innego wariata, który mówi: 'ej, to kiedyś był mój pies, tylko mi spierdolił jak tylko go zaszczepiłem i mu kupiłem zabawki!' - bardzo bym chciała, żeby opowiedział nam swoje życie). W toku kolejny etap pragnienia zwierzątka, to się skończy jakimś towarzystwem, no naprawdę.
Zawsze głodni, jemy ciągle. Jajecznica paruje z wielu talerzy, obok niej kłąb orzechowej rukoli, pomidory malinowe, małe cukinie smażone ze szczypiorkiem czosnkowym, chałka z masłem i wielki chleb, cały w mące, ze sklepu Borowik, też z masłem. Pokrojona w cienkie plastry kalarepka z solą.
Żeby spalić te wszechświaty, idziemy na spacer nad bure wodne oczko, nad którym karki i wąsacze chrupią prażynki i opalają w pochmurny dzień brzuchy tuż koło śmietnika pełnego puszek po Tatrze. Robimy zdjęcia dyniom, porywamy z drzewa śliwki, planujemy spływ tramwajem wodnym ZTM do Otwocka (powrót pod prąd trwa 6 godzin - trzeba zabrać sto trzydzieści tysięcy tartinek, alkohol i gry planszowe).
Wieczór, ćmy nic nie zmądrzały od zeszłego lata, kna deser po dziecinnych grzankach z serem i siekanymi pomidorami są karczochy - one parzą palce, a nalewka bazyliówka gardło (będzie w jesiennym kukbuku). Każdy karczochowy listek taplamy w oliwie z ziołami i czosnkiem (a gdyby tak w holendrze...), a serce nam przymyka oczy z zachwytu. Kolejna super erotyczna rzecz do jedzenia, tuż obok rybich policzków i raviolo con uovo (na dniach ochota pęknie i wbiję w toto wreszcie nóż, przysięgam, szukam jeszcze odpowiedniego towarzystwa, żeby się poroztkliwiać). Potem zwijamy się na kanapie i jemy krówki ('no weź na pół'), a na sękatej ścianie sękaty film z projektora.
Kolejny poranek to osiem kilometrów biegu po puchatym poszyciu, rozrywanie czołem nitek babiego lata i zbieranie kurek w garść. Taki las, że do wdychania. Ostatnie pięćset metrów ścieżką Leśnych Ludzi sprintem i każdy krok wytupuje te resztki wkurwu i podrywa jakieś kaczki czy inne gawrony, w powietrze. Gdy namydlam głowę, kończy się ciepła woda. Kawa pita sinymi ustami dwa razy bardziej przepyszna. Na koniec wakacji łoimy partyjkę w scrabble. A potem kończy się woda w ogóle i zęby płuczemy resztką która została w ekspresie do kawy. Pakujemy manele, śpiworki, psa i jedziemy na chaczapuri - kolejne odczarowanie dupkowej historii, ponieważ jedna z randeczek to była gruzińska kolacja, jako sam początek końca - pamiętam że po jakiejś zaskakująco męczącej rozmowie pomyślałam, że chciałabym stracić przytomność.
Ja wiem, że ten blog jest o niczym i bardzo za to przepraszam wszystkich, którzy zbłądzili. Jak komuś zamontowali stałe łącze w okolicach roku 2003 to jeszcze rozumie ideę blogów, które nie prawią okrężną drogą o hajsie. Nie wiem jakie mam statsy. Myśli odsiewam, a że komuś chce się je czytać, wspaniale. Przypominam, witać się na ulicy! Na glutenowe spotkania zapraszać! Jeśli komuś się chce. Skoro przeczytał tyle słów o weekendzie na daczy w Wildze...
No dobra, to Wy tu sobie kończcie weekend a ja się tymczasem terapeutycznie wryję twarzą w świeże pranie.
Jeszcze trochę gryzę usta nad poziomkami, w ręku mam gliniany garneczek, w głowie wścieka się złość na dupków durniów i innych kłamców, ale coraz mniejsza, bo po co sie denerwować, skoro znikają w samą porę i potem to nie ja będę się martwić, że ktoś jest niedorajda i frajer, a został ojcem moich dzieci, na przykład.
Wystarczy dać się obudzić od walącego w dach deszczu i leżąc w czerwonym ciepłym kokonie śpiwora wąchać zapach drewnianej chatki. Potem wyleźć w tym śpiworze na taras i czytać wysokie obcasy, przytulać parujący kubas, kiwać stopą, odmawiać psu gonitw z kijem.
Tak, jeszcze poproszę psa do głaskania, ten jest taki, że pakuje Ci się na kolana w samochodzie, bo jest przerażony, że go ktoś znów wyrzuci (gdy idzie się z nim na spacer, zawsze spotka się dresiarza, mafioza albo innego wariata, który mówi: 'ej, to kiedyś był mój pies, tylko mi spierdolił jak tylko go zaszczepiłem i mu kupiłem zabawki!' - bardzo bym chciała, żeby opowiedział nam swoje życie). W toku kolejny etap pragnienia zwierzątka, to się skończy jakimś towarzystwem, no naprawdę.
Zawsze głodni, jemy ciągle. Jajecznica paruje z wielu talerzy, obok niej kłąb orzechowej rukoli, pomidory malinowe, małe cukinie smażone ze szczypiorkiem czosnkowym, chałka z masłem i wielki chleb, cały w mące, ze sklepu Borowik, też z masłem. Pokrojona w cienkie plastry kalarepka z solą.
Żeby spalić te wszechświaty, idziemy na spacer nad bure wodne oczko, nad którym karki i wąsacze chrupią prażynki i opalają w pochmurny dzień brzuchy tuż koło śmietnika pełnego puszek po Tatrze. Robimy zdjęcia dyniom, porywamy z drzewa śliwki, planujemy spływ tramwajem wodnym ZTM do Otwocka (powrót pod prąd trwa 6 godzin - trzeba zabrać sto trzydzieści tysięcy tartinek, alkohol i gry planszowe).
Wieczór, ćmy nic nie zmądrzały od zeszłego lata, kna deser po dziecinnych grzankach z serem i siekanymi pomidorami są karczochy - one parzą palce, a nalewka bazyliówka gardło (będzie w jesiennym kukbuku). Każdy karczochowy listek taplamy w oliwie z ziołami i czosnkiem (a gdyby tak w holendrze...), a serce nam przymyka oczy z zachwytu. Kolejna super erotyczna rzecz do jedzenia, tuż obok rybich policzków i raviolo con uovo (na dniach ochota pęknie i wbiję w toto wreszcie nóż, przysięgam, szukam jeszcze odpowiedniego towarzystwa, żeby się poroztkliwiać). Potem zwijamy się na kanapie i jemy krówki ('no weź na pół'), a na sękatej ścianie sękaty film z projektora.
Kolejny poranek to osiem kilometrów biegu po puchatym poszyciu, rozrywanie czołem nitek babiego lata i zbieranie kurek w garść. Taki las, że do wdychania. Ostatnie pięćset metrów ścieżką Leśnych Ludzi sprintem i każdy krok wytupuje te resztki wkurwu i podrywa jakieś kaczki czy inne gawrony, w powietrze. Gdy namydlam głowę, kończy się ciepła woda. Kawa pita sinymi ustami dwa razy bardziej przepyszna. Na koniec wakacji łoimy partyjkę w scrabble. A potem kończy się woda w ogóle i zęby płuczemy resztką która została w ekspresie do kawy. Pakujemy manele, śpiworki, psa i jedziemy na chaczapuri - kolejne odczarowanie dupkowej historii, ponieważ jedna z randeczek to była gruzińska kolacja, jako sam początek końca - pamiętam że po jakiejś zaskakująco męczącej rozmowie pomyślałam, że chciałabym stracić przytomność.
Ja wiem, że ten blog jest o niczym i bardzo za to przepraszam wszystkich, którzy zbłądzili. Jak komuś zamontowali stałe łącze w okolicach roku 2003 to jeszcze rozumie ideę blogów, które nie prawią okrężną drogą o hajsie. Nie wiem jakie mam statsy. Myśli odsiewam, a że komuś chce się je czytać, wspaniale. Przypominam, witać się na ulicy! Na glutenowe spotkania zapraszać! Jeśli komuś się chce. Skoro przeczytał tyle słów o weekendzie na daczy w Wildze...
No dobra, to Wy tu sobie kończcie weekend a ja się tymczasem terapeutycznie wryję twarzą w świeże pranie.
wtorek, 12 sierpnia 2014
Trochę ponad trzy miesiące temu wszystko było takie oswojone, a wy i tak już wszystko wiecie z twittera. No ale dobra, nadajmy farsie narrację.
Zaczęłam wieczór o 17:00 i to był ostatni dzień kwietnia. Urodziny mojego młodszego brata. Zaczęłam od porządnie napełnionego kieliszka białego wina i croque monsieur, a na lancz tego dnia był tort i łzy, bo z pracy odchodziła najmilsza buzia. Czy jakoś tak.
Zostawiłam klucze gościom, którzy pojechali na moją kanapę i po raz niepierwszy i nieostatni łamiąc prawo, wgramoliłam się na rower - ilość sera w kanapce złagodziła wpływ wińska. Zjechałam radośnie z największej górki i wtedy właśnie zatrzymała mnie policja.
Życząc miłego wieczoru.
Zjechałam by wjechać, wjechałam żeby pić dalej - najmilsza buzia opuszczała miasto. Przyszłaś dwa kieliszki wina później i zaczęłyśmy rozmawiać o wstydach ubiegłego roku. O tym z kim się ostatnio całowałam, a obok kogo obudziłaś się Ty. W ostatniej chwili wyrwałyśmy się z duchoty i przebiegłyśmy przez Puławską, na lody. Makowe i kokosowe. I przy tych kokosowych zaczęłaś mi opowiadać o chłopaku, który nosi bordowe koszulki i wie, dlaczego czeska literatura jest jedną z najlepszych literatur. Wróciłyśmy w duchotę i w wino, a potem piechotą na Plac Zbawiciela, co chwilę nabijając sobie siniaki na łydkach o pedały mojego roweru - mam je do dziś, ale to chyba nie te same, panta rhei, czy coś. O wszystkim zapomniałam. O złożeniu bratu życzeń też.
Następnego dnia było jajko na grzance, waniliowy twarożek jedzony na spółkę pożyczoną z SAMa łyżeczką na dachu biblioteki uniwersyteckiej i cała ta sławna spięta majówka. Wiele kilometrów dalej weszłam na dach, z rękami w kieszeniach spodni łobuza (nowoodkrytego i całkiem pewnego siebie), popatrzeć sobie na Bielany. Skoncentrowana całkiem dobrze na teraźniejszości i buchającej zieleni. Nic się nie działo i to było takie dobre. Chociaż oczywiście, że byłam odrobinę niezadowolona.
I nagle wszystko na łeb na szyję, cała misternie uklecona równowaga. Przedstawiłaś mi tego przemiłego kolegę, mistrza autoprezentacji. Rozpoczęte cudownym koncertem Florence&The Machine dwa tygodnie zachwytu i wyszczerzu absolutnego, a potem gasnący ten durny naiwny uśmiech, przechodzący stopniowo w zmarszczenie brwi. Ale może tak to teraz bywa?
Gdzieś tam trzynasty lipca, o ironio ta ostatnia niedziela, ale naprawdę. Z tych niedziel, kiedy pogoda jest dokladnie taka jak przez całe dzieciństwo, balans równowaga i przygoda. Jeden z tych dni, kiedy od wstania z łóżka do pójścia spać mija duzo wiecej godzin niż te kilkanaście, bardziej kilkadziesiąt. Jeden z tych wieczorow, kiedy musi byc spacer, bo w domu powietrze (włosy?) pachnie śmiechem i tęskno. W zebranych na oślep częściach garderoby i ignorancji bieliźnianej, z różowymi oczami odciśnietymi w takie wzorki, że muszę popatrzeć w ciemne drzewa i neony te co zwykle, praskie twarze psy i kamienice, pooddychać chłodem. Lipiec miesiącem nowej jakości chaosu, zapowiedzianego dramatu.
No i dziś. Kolejny raz nie robi w sumie zbyt dużego wrażenia. Zawczasu obliczyłam sobie jak to zrobić, żeby jak najmniej piekły policzki. Wszystko już było, wszystkiego się już spodziewaliśmy, można wrócić na doskonale znane tory wzdychania i katowania playlisty „tramwaj śmierdzi”. No surprises.
(To w końcu ściągam myślami te pechy czy też może nie wierzę, że to możliwe?)
Ale te kłamliwe oczy, no naprawdę. W ramach walki ze zniesmaczeniem wsadzam palec w słoik z masłem migdałowym, które ukręciłam jeszcze pełna nadziei na sercowe lepsze kiedykolwiek. Znów mi się chce takiej niewinnej destrukcji, gdybym paliła, to teraz nie wyjmowałabym papierosa z ust, może nawet nauczyłabym się zaciągać. A tak, zamiast chain smoking mam chain chocolate eating. No więc tak, palić i niefrasobliwie mieszać alkohole.
Nosić sztuczne tkaniny i obgryzać lakier z paznokci. Przejeżdżać policji przed nosem i walić pięścią w maski taksówek, które przejeżdżają tak blisko mnie, że ocieram się łydką o drzwi. A przecież nie mam nawet ubezpieczenia zdrowotnego, przez chwilę.
Co tydzień rzucać się biegiem w trasę i mieć w nosie stawy biodrowe, które zaczynają napieprzać po siódmym kilometrze i nie przestają przez następne trzy dni. Czekając na ich regenerację, w kostiumie we fruit loopsy w najwyższym wkurwieniu młócić wodę w pływalni Szuwarek i wracać w różowym zmroku rowerem, z mokrymi włosami.
Zjeżdżać szybko z górki z Belwederskiej, pęd wywiewa wszystkie głupie myśli. A podjazd rzeźbi udeczko.
I te tchórzliwe nieszczerości, było już kiedyś takie lato. Na śniadanie chrupki norweski chleb ze świeżymi ziołami i serem i teraz za każdym razem gdy kuchnia pachnie bazylią, czuję tamten lipiec i tamte kombinacje.
Nigdy, przenigdy, nie mogę sobie już pozwolić na marnowanie czasu w oczekiwaniu na. I ogólnie, nie mieć za wiele oczekiwań. No po prostu nie. Człowiek umie tak doskonale zgłupieć wtedy, układać sobie rzeczywistość na podstawie tego, co mu w głowie urosło, przestać łączyć fakty i wyciągać wnioski.
No więc znów jest po staremu. O wszystkim zapomnę, mam to wytrenowane tak jak mięśnie łydek. Jak tylko wyciągnę z powrotem ufnie pożyczonego Kunderę, znów zacznę słuchać marcowych i kwietniowych piosenek, trochę tęsknić za dżunglą i czekać na jesień. A potem polecę na tydzień na croissanty, pastel de nata i belgijskie wafle i nie chcę już o nikim żadnym hej Kasia idealnym dla Ciebie kimś. Ani. Słowa. Zanieistniejcie wszyscy.
Nie wiem jak ten świat działa, a przecież taka już jestem stara, że chyba coś powinnam ogarniać. Niech już będzie 'jesień czupurna', gruszki, żółte swetry, nowe początki, stare końce.
Do zobaczenia wtedy.
Zaczęłam wieczór o 17:00 i to był ostatni dzień kwietnia. Urodziny mojego młodszego brata. Zaczęłam od porządnie napełnionego kieliszka białego wina i croque monsieur, a na lancz tego dnia był tort i łzy, bo z pracy odchodziła najmilsza buzia. Czy jakoś tak.
Zostawiłam klucze gościom, którzy pojechali na moją kanapę i po raz niepierwszy i nieostatni łamiąc prawo, wgramoliłam się na rower - ilość sera w kanapce złagodziła wpływ wińska. Zjechałam radośnie z największej górki i wtedy właśnie zatrzymała mnie policja.
Życząc miłego wieczoru.
Zjechałam by wjechać, wjechałam żeby pić dalej - najmilsza buzia opuszczała miasto. Przyszłaś dwa kieliszki wina później i zaczęłyśmy rozmawiać o wstydach ubiegłego roku. O tym z kim się ostatnio całowałam, a obok kogo obudziłaś się Ty. W ostatniej chwili wyrwałyśmy się z duchoty i przebiegłyśmy przez Puławską, na lody. Makowe i kokosowe. I przy tych kokosowych zaczęłaś mi opowiadać o chłopaku, który nosi bordowe koszulki i wie, dlaczego czeska literatura jest jedną z najlepszych literatur. Wróciłyśmy w duchotę i w wino, a potem piechotą na Plac Zbawiciela, co chwilę nabijając sobie siniaki na łydkach o pedały mojego roweru - mam je do dziś, ale to chyba nie te same, panta rhei, czy coś. O wszystkim zapomniałam. O złożeniu bratu życzeń też.
Następnego dnia było jajko na grzance, waniliowy twarożek jedzony na spółkę pożyczoną z SAMa łyżeczką na dachu biblioteki uniwersyteckiej i cała ta sławna spięta majówka. Wiele kilometrów dalej weszłam na dach, z rękami w kieszeniach spodni łobuza (nowoodkrytego i całkiem pewnego siebie), popatrzeć sobie na Bielany. Skoncentrowana całkiem dobrze na teraźniejszości i buchającej zieleni. Nic się nie działo i to było takie dobre. Chociaż oczywiście, że byłam odrobinę niezadowolona.
I nagle wszystko na łeb na szyję, cała misternie uklecona równowaga. Przedstawiłaś mi tego przemiłego kolegę, mistrza autoprezentacji. Rozpoczęte cudownym koncertem Florence&The Machine dwa tygodnie zachwytu i wyszczerzu absolutnego, a potem gasnący ten durny naiwny uśmiech, przechodzący stopniowo w zmarszczenie brwi. Ale może tak to teraz bywa?
Gdzieś tam trzynasty lipca, o ironio ta ostatnia niedziela, ale naprawdę. Z tych niedziel, kiedy pogoda jest dokladnie taka jak przez całe dzieciństwo, balans równowaga i przygoda. Jeden z tych dni, kiedy od wstania z łóżka do pójścia spać mija duzo wiecej godzin niż te kilkanaście, bardziej kilkadziesiąt. Jeden z tych wieczorow, kiedy musi byc spacer, bo w domu powietrze (włosy?) pachnie śmiechem i tęskno. W zebranych na oślep częściach garderoby i ignorancji bieliźnianej, z różowymi oczami odciśnietymi w takie wzorki, że muszę popatrzeć w ciemne drzewa i neony te co zwykle, praskie twarze psy i kamienice, pooddychać chłodem. Lipiec miesiącem nowej jakości chaosu, zapowiedzianego dramatu.
No i dziś. Kolejny raz nie robi w sumie zbyt dużego wrażenia. Zawczasu obliczyłam sobie jak to zrobić, żeby jak najmniej piekły policzki. Wszystko już było, wszystkiego się już spodziewaliśmy, można wrócić na doskonale znane tory wzdychania i katowania playlisty „tramwaj śmierdzi”. No surprises.
(To w końcu ściągam myślami te pechy czy też może nie wierzę, że to możliwe?)
Ale te kłamliwe oczy, no naprawdę. W ramach walki ze zniesmaczeniem wsadzam palec w słoik z masłem migdałowym, które ukręciłam jeszcze pełna nadziei na sercowe lepsze kiedykolwiek. Znów mi się chce takiej niewinnej destrukcji, gdybym paliła, to teraz nie wyjmowałabym papierosa z ust, może nawet nauczyłabym się zaciągać. A tak, zamiast chain smoking mam chain chocolate eating. No więc tak, palić i niefrasobliwie mieszać alkohole.
Nosić sztuczne tkaniny i obgryzać lakier z paznokci. Przejeżdżać policji przed nosem i walić pięścią w maski taksówek, które przejeżdżają tak blisko mnie, że ocieram się łydką o drzwi. A przecież nie mam nawet ubezpieczenia zdrowotnego, przez chwilę.
Co tydzień rzucać się biegiem w trasę i mieć w nosie stawy biodrowe, które zaczynają napieprzać po siódmym kilometrze i nie przestają przez następne trzy dni. Czekając na ich regenerację, w kostiumie we fruit loopsy w najwyższym wkurwieniu młócić wodę w pływalni Szuwarek i wracać w różowym zmroku rowerem, z mokrymi włosami.
Zjeżdżać szybko z górki z Belwederskiej, pęd wywiewa wszystkie głupie myśli. A podjazd rzeźbi udeczko.
I te tchórzliwe nieszczerości, było już kiedyś takie lato. Na śniadanie chrupki norweski chleb ze świeżymi ziołami i serem i teraz za każdym razem gdy kuchnia pachnie bazylią, czuję tamten lipiec i tamte kombinacje.
Nigdy, przenigdy, nie mogę sobie już pozwolić na marnowanie czasu w oczekiwaniu na. I ogólnie, nie mieć za wiele oczekiwań. No po prostu nie. Człowiek umie tak doskonale zgłupieć wtedy, układać sobie rzeczywistość na podstawie tego, co mu w głowie urosło, przestać łączyć fakty i wyciągać wnioski.
No więc znów jest po staremu. O wszystkim zapomnę, mam to wytrenowane tak jak mięśnie łydek. Jak tylko wyciągnę z powrotem ufnie pożyczonego Kunderę, znów zacznę słuchać marcowych i kwietniowych piosenek, trochę tęsknić za dżunglą i czekać na jesień. A potem polecę na tydzień na croissanty, pastel de nata i belgijskie wafle i nie chcę już o nikim żadnym hej Kasia idealnym dla Ciebie kimś. Ani. Słowa. Zanieistniejcie wszyscy.
Nie wiem jak ten świat działa, a przecież taka już jestem stara, że chyba coś powinnam ogarniać. Niech już będzie 'jesień czupurna', gruszki, żółte swetry, nowe początki, stare końce.
Do zobaczenia wtedy.
sobota, 5 lipca 2014
Co jest pewne, to fakt, że Praga jest absolutnie zachwycająca.
Wracałam dziś rowerem ze sprawunków sobotnich. Wzrok mętny, bo w domu robota, a w środku jakieś typowe smuteczki. Lokalne menele dręczyły ślicznookiego chłopca ("no daj pan chociaż dwa grosze!") i w momencie gdy obejrzałam się, czy już go tłuką, doścignął mnie pan w cytrynowej koszulce polo. Miał nogi ogolone dokładniej niż ja (dziś rano znów krwawa masakra, czy z tego się wyrasta?) oraz damskie okulary przeciwsłoneczne D&G.
"O czym pani marzy?"
Chichoczę zakłopotana, bo dobrze wiem o czym, ale że staram się tego jeszcze nawet na głos nie myśleć, to że tej chwili o kolacji (duszone na maśle kurki, ugotowany bób, bryndza, świeża i włochata nieśmiała mięta). Liczyłam na jakiś grubszy wątek egzystencjalny, albo chociaż marzenie na wymianę.
"A czy ja mam sobie (zdejmuje D&G) zrobić botoks pod oczami? A włosy na blond, taki bardzo jasny blond?"
Nie wiem proszę pana, mężczyźni potrafią się pięknie starzeć.
"A czy ma pani partnera? (pomrukuję, mieszcząc w tym dźwięku całą niekonkretność świata). A ile ma lat? Bo pani to tak koło dwudziestki to on pewnie botoksu jeszcze nie potrzebuje! A co by pani zrobiła, gdyby załóżmy, pani partner miał wiele koleżanek i chciał z jedną, dajmy na to no nie wiem, Patrycją albo Pauliną, imiona tak wymyślam, pojechać na dwa tygodnie do Los Angeles, bo pani nie miałaby czasu? Pytam dlatego, bo wie pani, my polki (tak.) to podobno jesteśmy bardzo wysoko na takiej liście na temat zazdrości, że strasznie zazdrosne jesteśmy. Amerykanki dajmy na to w ogóle nie są zazdrosne o swoich partnerów, ale ja myślę prosze pani, że to bardzo dobrze, że my jesteśmy takie, bo to znaczy, że nam zależy. Ale ja tam nie oceniam, też bym nie puścił. O, pani widzę tu mieszka, to do widzenia!". Nawet Witkowski by go lepiej nie wymyślił.
I pojechał radośnie i dobiłam do domu ja. Do swojej kolacji, do trzech książek które właśnie kupiłam, bo już nie mogłam wytrzymać bez kąsającej literatury, takiej co to nie da rady się nie zadumać.
Strasznie mi czasem dobrze, jak jem jagody z emaliowanego garnuszka, albo jak jadę rowerem i jest trzecia nad ranem i łaskoczą mnie usta i powieki. Dziś mnie nic nie łaskocze, oprócz sumienia, bo pisanina leży i czeka. Od tygodnia jestem redaktorką KUKBUKa, fantastyczne uczucie, ponad wszystkimi innymi zmiennymi uczuciami.
A czasem strasznie źle zupełnie bez wyraźnego powodu. Ale nie z życiem, tylko z samą sobą. Przecież watą cukrową też się można udusić. A jak ktoś czasami przytuli Cię tak, że stopy dyndają gdzieś tam nad ziemią, to najpewniej stracisz kontakt z rzeczywistością. Muszę się pilnować w każdej minucie.
Wczoraj wieczorem też wracałam do domu rowerem, na leciutkim rauszu, w jednym z moich ulubionych momentów dnia, kiedy z każdym mrugnięciem robi się ciemniej, ale niebo jeszcze kolorowe. Praga zaczynała świętowanie weekendu. Dwóch bardzo pijanych delikwentów spotkać się miało w bramie, szli powoli i zygzakiem, patrząc ku sobie rzewnie. Wtem jeden z mozołem wyciągnął rękę, drugi otworzył usta, bo wiedział co nastąpi, nagle spotykają się: dłoń się otwiera, drobniaki lecą na chodnik. Bardzo to było teatralne.
A ja sobie trenuję koncentrację na teraźniejszości, bo to pozwala zapanować nad neurozą.
Na szczęście w teraźniejszości nie kończą się maliny i jagody, kurki, ciepłe od słońca pomidory malinowe na zimnym twarożku, no i ta praca, gdzie za oknem ogródek ziołowy, a ja wierzę w każde słowo, które piszę. Nie kończą się ludzie wokół, do jedzenia słuchania rozmawiania. Nie kończą się póki co także filmy studia Kadr na YouTube (czarno-biała polska melancholia, cudowne). Ani wino, ostatnio.
Zobaczymy co będzie, zawsze zostanie nam lato i kłos na ręku.
Wracałam dziś rowerem ze sprawunków sobotnich. Wzrok mętny, bo w domu robota, a w środku jakieś typowe smuteczki. Lokalne menele dręczyły ślicznookiego chłopca ("no daj pan chociaż dwa grosze!") i w momencie gdy obejrzałam się, czy już go tłuką, doścignął mnie pan w cytrynowej koszulce polo. Miał nogi ogolone dokładniej niż ja (dziś rano znów krwawa masakra, czy z tego się wyrasta?) oraz damskie okulary przeciwsłoneczne D&G.
"O czym pani marzy?"
Chichoczę zakłopotana, bo dobrze wiem o czym, ale że staram się tego jeszcze nawet na głos nie myśleć, to że tej chwili o kolacji (duszone na maśle kurki, ugotowany bób, bryndza, świeża i włochata nieśmiała mięta). Liczyłam na jakiś grubszy wątek egzystencjalny, albo chociaż marzenie na wymianę.
"A czy ja mam sobie (zdejmuje D&G) zrobić botoks pod oczami? A włosy na blond, taki bardzo jasny blond?"
Nie wiem proszę pana, mężczyźni potrafią się pięknie starzeć.
"A czy ma pani partnera? (pomrukuję, mieszcząc w tym dźwięku całą niekonkretność świata). A ile ma lat? Bo pani to tak koło dwudziestki to on pewnie botoksu jeszcze nie potrzebuje! A co by pani zrobiła, gdyby załóżmy, pani partner miał wiele koleżanek i chciał z jedną, dajmy na to no nie wiem, Patrycją albo Pauliną, imiona tak wymyślam, pojechać na dwa tygodnie do Los Angeles, bo pani nie miałaby czasu? Pytam dlatego, bo wie pani, my polki (tak.) to podobno jesteśmy bardzo wysoko na takiej liście na temat zazdrości, że strasznie zazdrosne jesteśmy. Amerykanki dajmy na to w ogóle nie są zazdrosne o swoich partnerów, ale ja myślę prosze pani, że to bardzo dobrze, że my jesteśmy takie, bo to znaczy, że nam zależy. Ale ja tam nie oceniam, też bym nie puścił. O, pani widzę tu mieszka, to do widzenia!". Nawet Witkowski by go lepiej nie wymyślił.
I pojechał radośnie i dobiłam do domu ja. Do swojej kolacji, do trzech książek które właśnie kupiłam, bo już nie mogłam wytrzymać bez kąsającej literatury, takiej co to nie da rady się nie zadumać.
Strasznie mi czasem dobrze, jak jem jagody z emaliowanego garnuszka, albo jak jadę rowerem i jest trzecia nad ranem i łaskoczą mnie usta i powieki. Dziś mnie nic nie łaskocze, oprócz sumienia, bo pisanina leży i czeka. Od tygodnia jestem redaktorką KUKBUKa, fantastyczne uczucie, ponad wszystkimi innymi zmiennymi uczuciami.
A czasem strasznie źle zupełnie bez wyraźnego powodu. Ale nie z życiem, tylko z samą sobą. Przecież watą cukrową też się można udusić. A jak ktoś czasami przytuli Cię tak, że stopy dyndają gdzieś tam nad ziemią, to najpewniej stracisz kontakt z rzeczywistością. Muszę się pilnować w każdej minucie.
Wczoraj wieczorem też wracałam do domu rowerem, na leciutkim rauszu, w jednym z moich ulubionych momentów dnia, kiedy z każdym mrugnięciem robi się ciemniej, ale niebo jeszcze kolorowe. Praga zaczynała świętowanie weekendu. Dwóch bardzo pijanych delikwentów spotkać się miało w bramie, szli powoli i zygzakiem, patrząc ku sobie rzewnie. Wtem jeden z mozołem wyciągnął rękę, drugi otworzył usta, bo wiedział co nastąpi, nagle spotykają się: dłoń się otwiera, drobniaki lecą na chodnik. Bardzo to było teatralne.
A ja sobie trenuję koncentrację na teraźniejszości, bo to pozwala zapanować nad neurozą.
Na szczęście w teraźniejszości nie kończą się maliny i jagody, kurki, ciepłe od słońca pomidory malinowe na zimnym twarożku, no i ta praca, gdzie za oknem ogródek ziołowy, a ja wierzę w każde słowo, które piszę. Nie kończą się ludzie wokół, do jedzenia słuchania rozmawiania. Nie kończą się póki co także filmy studia Kadr na YouTube (czarno-biała polska melancholia, cudowne). Ani wino, ostatnio.
Zobaczymy co będzie, zawsze zostanie nam lato i kłos na ręku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)