czwartek, 30 września 2010

I nadszedł wieczór i nadszedł poranek - dzień drugi. Którego opisanie zajmuje mi sto lat, bo photoscape płata że tak się wyraże, niemiłe figle. I zdjęcia są nie takie jakie chce żeby były. Poza tym następują pewne zawirowania w czasie teraźniejszym które powodują lekkie zgorzknienie (tak, da sie bardziej) i napełniają mnie jedną wielką miną :-/. Za tydzień będe siedzieć na zajęciach, w dodatku zupełnie samiutka, bo moja jedyna koleżanka potajemnie wyniosła się do Wawy. Fantastycznie.

...natomiast tydzień temu w poniedziałek radzi i weseli ze swoich nowo aktywowanych kart paris navigo, pojechaliśmy na Super Sławny Cmentarz Pere Lachaise. Słońce świeciło, kasztany waliły o ziemię jak szalone, złote listki szeleściły pod stopami jak szalone i ogólnie było jak w jakiejś opowiastce dla dzieci. Trzy godziny zajęło nam znalezienie wszystkich sławnych zwłok. Niesamowite mini-miasto pełne domów, kruki wysiadujące nagrzane daszki tychże, wielkie super krematorium z kilometrową trasą pełną tablic.









Obcałowany grób Oskara.


No tutaj to serce drgnęło. Palec również, gdyż chciał dotknąć, gdyż nie uwierzy póki nie dotknie. On wtedy, ja teraz i tak dalej.


Po opuszczeniu cmentarzycha udaliśmy się razem z Marcelim w okolice kanału St. Martin, tam gdzie Amelia puszczała kaczki. My jednak kieszenie swe wypełniliśmy jedzeniem i spoczęliśmy na murku w celu spożycia LANCZU.

Bagetowa miłość. Nieporównywalna z gąbczastą strukturą jaką można nabyć w tesco za 99 groszy.

Kanał sam w sobie nie był za ładny, chyba że z naszej winy i nieświadomości. Jako że czas naglił, ruszyliśmy dalej. Mali podróżnicy.
Następnym przystankiem był Plac Pigalle, który okazał się czymś w zasadzie niezbyt arcyciekawym. Kasztanów nie uświadczysz. Urocza dzielnica pełna seks szopów i tandetnych pamiątek typu kicający piszczący szczeniak z plastikowymi oczami. Rzut oka na Mulę i hop siup w Rue Lepic, czyli trasę Ameliową.


Obrażony nagi grubas i jego kobieta siedzący przed wejściem do jakiegoś przybytku z męskimi paniami zaczepiającymi mi Marcelego! Skandal.
Montmartre to śliczniusia i urocza dzielnica, jak każda inna. Może brzmi to okrutnie, ale mi sie tam naprawde poodobało wszystko! W każdym razie tak jak w każdej innej na równych chodnikach leżały złote liście i kasztany, gdzieś w okolicy był monstrualnie wielki kościół, a każde okno wyposażone było w okiennice i doniczke z kwiatami. Maszerujemy, maszerujemy, ja przeklinam na Marcelego że jest kretyn bo nie umie zrobić ostrego i jednocześnie prostego/jasnego/proporcjonalnego zdjęcia, aż tu nagle przed naszymi oczyma wyłania się śliczna cukiernia pod szyldem 'Miss Cupcake'. Cała złość spłynęła do żołądka razem z idealną babeczką. Niestety w środku fot niet, a było uroczo, no ale wszyscy znamy tego typu miejsca z bloga Urszuli;)


I dalej w drogę trasą ameliową. Następnym przystankiem był niestety zamknięty Maison Collignon. Kupiłabym sobie karczocha i przytuliła go do serca.


Odwracasz się w lewo i widzisz całe miasto w którym powinnaś się była urodzić. To szczęśliwy czy nieszczęśliwy moment?

Macaroons były wszędzie. Nasze przywieźliśmy sobie z supermarketu ;) ale o tym hmm, za jakieś trzy miesiące, bo może wtedy uda mi się skończyć relacje...

Wiem, dupa z prawej sie wypieła w kadr. Nie lubie cięcia, więc dupa zostaje.
Idąc dalej w górę i w górę, omijając Psie kupy rozmazane po kocich łbach (to powinien być jakiś związek frazeologiczny, albo chociaż przysłowie!), podłączając się do tej i owej wycieczki i słuchając nowinek, dotarliśmy do szczytu szczytów. Oczom naszym ukazała się wielka urocza biała beza.

Podobno passe jest lubić bezę, tak jak i lubić wieżę Eiffela. Podobno są brzydkie. W dupach im sie przewraca, przyjechaliby do Lublina:/ No w każdym razie postaliśmy sobie przed bezą, popatrzyliśmy na miasto...

...a słońce grzało. Murzyni pobrzękiwali brelokami z wieżą (1e 6 sztuk!), kaleki pobrzękiwały puszkami po tuńczyku. Było cudownie.

Pod Sacré-Cœur natknęliśmy się na najśliczniejszą karuzelę świata. Tą, pod którą
Nino Quincampoix odebrał telefon i tam gdzie odnalazł swój album ze zdjęciami, do którego jeszcze wrócimy. To tam. Mimo że nie było tam żadnej budki telefonicznej. Telewizja kłamie. Karuzela powróci gdy będzie ciemno.

Teraz jednak wzywała nas kolacja u Zofii. Po drodze wstąpiliśmy połechtać swe powonienie i oczęta do kolejnego uroczego miejsca - sklepu z ciastkami, lizakami i nugatem.



Potem pojechaliśmy w okolice Starej Opery pochodzić i popatrzeć na bogate panie wylewające sie z Lafayette. Smutek żal i rozpacz z powodu ubogości własnej stojącej w opozycji do wielu slicznych sznurowanych bucików. No nic. Oddychanie ulicą i marzenia o ukwieconym balkonie jakoś ten ból ukoiły.


I już. Wtorek się skończył. Tak przynajmniej myśleliśmy. Zofia wyprowadziła nas z błędu, serwując w ramach przystawki małe śliczne jeszcze niedawno żywe i radosne, ratowane przeze mnie ochoczo z pieszych traktów, machające różkami, zapładniające się krzyżowo, usmażone z czosnkiem i polane masłem ślimaczki. Przyznam że broda mi drżała. Marceli wpieprzył osiem. Osiem. Cała rodzina, może nawet trzypokoleniowa. Podobno dwa tygodnie przed ścięciem, karmi się je mąką, żeby miały czysto w brzuszkach i jelitkach. Konsystencja ŻYWA.

Na drugie niezbyt dekoracyjny natomiast doskonały kurczak w czekoladzie z ryżem basmati, na trzecie również niezbyt ładne, ale fantastyczne sery...


...na czwarte zaś tarta tatin. Z karmelizowanymi jabłkami, podana z kulką lodów, lub łychą kwaśnej gęstej śmietany. Śmietanowa opcja rewelacja. Całość podlana trzema butlami wina na 5 osób (Zofia, pewna ironiczna Krystyna, oraz erasmusowa Asia, plus my) sprawiła że umarliśmy z rozkoszy.
I powiedziałam ja, że było to dobre. Ciąg dalszy nastąpi.

A dziś mamy czwartek, na dworze jest pięć stopni, w domu pachnie zupą buraczkową z kurczakiem, ziemniakami i marchewką, całą różową. Kolej na cytrynowego makaronika, zostały jeszcze trzy inne. Moje CV leży w McDonaldzie i wielu innych miejscach, bo ja mam plan. Religijna pani w spódnicy posiadająca kalendarz z papieżem jest jego częścią. Moja nowa książka pt 'repetytorium' jest jego częścią. Chodzę w bańce, nikomu nie patrze w oczy i wyobrażam sobie, że to mój ostatni dzień w Lublinie. Psy niech dotykają nosami moich palców, to może być część bańki. Reszta do niej nie należy.

14 komentarzy:

  1. Ja wiem, ze one sa takie fotogeniczne i zawsze pieknie na zdjeciach wychodza, ale ta fota cupcake'a jest naprawde piekna i ta ponizej tez!
    Ale wiesz co, jak napisalas o psich kupach rozmazanych na kocich lbach (haha:D) to przyszlo mi do glowy pytanie, czy oni nie sprzataja po swoich zwierzakach? Bo z jednej strony nie pasuje mi to do obrazu Zachodu, ale z kolei pasuje do Francuzow:D

    OdpowiedzUsuń
  2. a jednak sprzątają, z tego co widziałam;) no ale rozmazy też były, więc może to jakieś samotne psie wędrówki, albo roztargnieni właściciele, albo POLSCY właściciele? ;>

    OdpowiedzUsuń
  3. Dlaczego ja dopiero 17 lecę do Paryżewa?! Przez Ciebie nie mogę się doczekać! Przebieram nóźkami pod biurkiem :)

    OdpowiedzUsuń
  4. omamo! no wiec, po kolei (robilam notatki z tego o czym chcialam napisac komentarz :D)

    1 - plecy Twoje w Twojej bluzce z dekoltem na plecach <3 miodzio!
    2- ejze! co ci sie nie podoba w Lublinie niby :D
    3- dupa i psie kupy rozmazane po kocich lbach mnie zabily :D
    4- SLIMAKII ;(
    5- wiem, mam zaleglosci, ale dlaczego ost dzien w Lbn Twoj bejbe?

    czytam dalej!

    OdpowiedzUsuń
  5. Niestety póki co ślimaki zajmują wysokie miejsce na liście potraw, których nie mam namiaru próbować... Pozostałe dania mnie oczarowały :)

    Nie wiem czy to normalne, ale chyba najbardziej spodobały mi się groby.

    OdpowiedzUsuń
  6. Kocham Paryyyż! Kocham, kocham, kocham

    OdpowiedzUsuń
  7. piękne zdjęcia i jak zwykle bardzo ciekawa relacja :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Czesc :) W listopadzie wybieram się do Paryża, kilka dobrych rad? :) Właściwie- Ty byłaś we własnym zakresie czy jakas wycieczka może?

    OdpowiedzUsuń
  9. To najpiękniejsze zdjęcia jesiennego Paryża jakie widziałam :)
    Teraz siedzę i płaczę, że jestem tu, a nie TAM.
    Paryżżżżżżż....
    K.

    OdpowiedzUsuń
  10. podobno niesprztątanie po zwirzach to cecha charakterystyczna (przynajmniej wg ich sąsiadów z małego państwa na B).U nas też raz na czas znajdziesz kogoś kto sprząta:-)

    OdpowiedzUsuń
  11. mąż zabrał nas do paryża w czerwcu br :-) muszę przyznać,że jak dla mnie to, Paryż jest piękny ale szczególnie nocą...
    spoglądając na Twoje zdjęcia i wpisy wróciły cudne wspomnienia ...dziękuję!!!
    pozdrawiam Ola

    OdpowiedzUsuń