sobota, 7 czerwca 2014

Podłoga w tramwaju obrzydliwie się lepiła, jakby menelowi wylał się sok ze śmieci, ale i tak nie warto było podnosić wzroku wyżej niż poziom odzianych w spodenki w kancik/rajtuzy kolan chomiczków świeżutko wyplutych z klatek na Domaniewskiej. Więc to był zupełnie zwykły dzień. I otępienie w oczach i marzenie, żeby już można było zjeść wielką wielodaniową kolację i wpełznąć pod kołdrę, nawet o tej 20, to już przecież wieczór. Meksyk nadal był w Meksyku, opalenizna nieaktualna, długie minuty walenia głową w ścianę biurowej toalety po każdym nowym briefie czy uwagach do ulotki o pralkach odbębnione. I właśnie wtedy dostałam wiadomość od Uli. W ostatniej chwili, mam wrażenie.

Listek peonii trzęsie się jak głupi od pisania i od powiewów zza okna, bo nastało już moje drugie lato tego roku. Wata w powietrzu. Wata w domu wata w nosie wiosna w nosie. Peonia się kuli. Rozkula.

Od momentu otrzymania tamtej wiadomości minęły dwa miesiące. W tym czasie (a tak konkretnie to jakiś tydzień temu) udało mi się osiągnąć absolutny szczyt marzeń zawodowych. Rzuciłam papierami - na zawsze zapamiętam ten moment gdy wokół mnie stało, kibicując, kilka osób z oczami ciemnymi od frustracji, a ja jako kolejna w firmie składałam podpis na wypowiedzeniu i śmiałam się na głos, że to już, że to TERAZ. Od lipca nowy wspaniały świat (boje się go nazwać, bo wtedy pewnie stłuczecie mnie kijami, że śmiem tak kwękać, ale jak mawia jedna z moich ulubionych osób, to jest mój blog i mogę tu pisać nawet o połowie ośmiornic, jak trzeba będzie).

Nigdy w życiu tyle sobie prywatnie nie tańczyłam, w samych majtkach znów, albo nawet jadąc rowerem, palcami postukując w hamulce. I nawet zawiści nie było (cudze szczęście boli wszystkich, prawda), biurowi towarzysze niedoli poczuli się nawet odrobinę zmobilizowani do poszukiwania czegoś, co im nada tak rozkosznych rumieńców.

A potem znów zaczęłam klasycznie oklejać się niepokojem.
Co jeżeli. Co wtedy. Jak.
No bo ale przecież od nieprzytulania boli mnie już skóra i nie mam komu upiec ciasta z truskawkami, a jak upiekę sobie, to zjem, a to niedobrze, tego nie chcemy.
Ale przecież wieczne przekładające spotkania koleżanki przestają odpisywać na wiadomości, więc nawet nie mam komu pokazać, że nareszcie mi wesoło.
Ale jak wyciągnąć palec ze słoika z masłem orzechowym.
Ale nie mam ani jednego dnia urlopu i obecna robota będzie ze mnie wysysać siły życiowe do ostatniej pracosekundy, a przez audyt - mam wrażenie że to jakiś abstrakt, kopniak od szatańskiego korpopierwiastka - muszę codziennie być w biurze bladym świtem o 8:30. I nic nie robić przez 9 godzin. Tak wygląda okres wypowiedzenia, siedzę po turecku i przewijam wszechświat. Powinnam sobie zrobić kalendarz adwentowy a w każdym okienku setka żołądkowej.
Ale mama się nie ucieszyła, tylko przestraszyła. Że ALE JAK TO RZUCIŁAŚ PRACĘ (wyczułam caps locka przez telefon).
Ale ciasno mi w biodrach.
Ale co jeżeli, no nie wiem sama, nigdy nie będzie na sto procent dobrze? Lepiej zasmucić się już teraz.

Fatalizm asekuracyjny, nazwała to Agata. Nadanie imienia nijak nie pomogło zlikwidować sprawy.
Dekulizacja peonii.

Dobrze, że chociaż są truskawki. Idealne na bulimiczne nastroje, każda jedna sensem życia, bo 'gdy jem truskawki, moja tragiczna koncepcja świata unicestwia się w zachwycie, że jem truskawki', chociaż nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się taka smakująca grobem i złem. Dobrze, że istnieją lody maślane i Solec, ciepłe ciężkie pakieciki burrito z Gringo Baru, kozi sernik i hummus i moje ulubione jedzenie dla świtezi: kasza z twarogiem, olejem lnianym, pestkami i ziołami, kasza z botwiną i koperkiem, kasza z owocami, wodą różaną i migdałami. Kasza to nowy sens mojego życia (masło zostało odrobinę zdetronizowane ze względów biodrowych). Jak Boga kocham, wytatuuję sobie kaszę, dokładnie w ten czwartek.

Ciekawe czy miał jakieś plany na ten czwartek człowiek, którego dziś nie spotkałam. Jechałam sobie Mostem Świętokrzyskim, na samym środku jezdni migały czerwone i niebieskie światła, a przy barierce stali policjanci, strażacy i ratownicy, smętnie wpatrując się w wodę. Bardzo to było otrzeźwiające.
I nagle nie mam problemów i dojadę do drugiego brzegu.

Co jest z nami, że wszystko jest nie tak. Czy to ten paraliż, że jak można wszystko, to ogarnia przerażenie wpędzające w marazm? Czy to może tylko ja? Palec pod budkę, kto za minutkę oszaleje.
Naprawdę było już bardzo radośnie i nadal jest, ale te chwile kiedy nie jest, wkładają mi w palce więcej słów. No więc ten blog już chyba na zawsze pozostanie studium upadku człowieka durnego.

Sama sobie to robię, czytam książki za piękne, żeby były wesołe (albo w wesołych znajduję gorzkie tabletki) a potem gaszę światło i muzyka do umierania dożylnie (The Black Keys siedem razy dziennie). A za chwilę pozostaje się przeciągnąć w szeleszczącej pościeli i wstać do pysznej kaszy, różowej rozczochranej peonii i słońca na nadgarstkach, stukania palcami o hamulce i przejażdżki pachnącymi parkami. Ławeczkowych rozmów i tych truskawek.


























(No i już mi lepiej.)
Euforia i Depresja. Grają sobie w klasy.