Foto- i słoworelacja z Paryża, dzień pierwszy.
Tak nawiasem mówiąc udajemy że wciąż tam jesteśmy. Wyglądanie za okno szkodzi. No ale do rzeczy.
Wieczór pierwszy to była sobota, co już wiadomo. Przepełniony nerwowym szukaniem karty do aparatu której najpierw zapomniałam od Venilów, potem Marceli ją zgubił, a potem znalazł, oraz piskiem i podskokami duszy. Na zewnątrz wszędzie vespy, okiennice w oknach i powietrze pachnące przygodą w wielkim mieście. Wewnątrz wszędzie aniołki i matki bozie, fluorescencyjny jezus na monitorze komputera i albumy o tatrach. Wybaczone wszystko gdyż lodówka pełna sera a na złotym obrusie wińsko. Spójrz za okno, jak szumi szum. Jak pierwsza linia metra trzęsie światem co 10 minut.
I nastał wieczór, i nastał poranek - dzień prawdziwie pierwszy. Pierwsza też nerwowo zdobyta pain au chocolat. Nie rozumiem co ludzie do mnie mówią, mimo to jestem bardzo dumna, że udało mi się wypowiedzieć PUBLICZNIE te trzy słowa. Przy tym cudzie śniadaniowym dość blado wypadają polskie suche buły na margarynie z budyniem kakaowym, szumnie zwane rogalami z czekoladą. Jesz i chcesz umrzeć z rozkoszy. A to dopiero początek.
Dzwoni pani i mówi, że zabiera nas na wycieczkę z okazji dnia czegośtam. Szał zameczkowo muzealny. Jedziemy wynajętym samochodem wzdłuż Sekwany, pan kolega pani śpiewa Madonnę, towarzysząca nam erasmusowa siostrzenica pani opowiada o tym i owym. Kręgi szyjne mają swój ciężki dzień, bo w ciągu pół godziny widzimy przez chwilę wszystko co najpiękniejsze. Pani nazywa się Zofia, jak na prawdziwą polkę przystało, siostrzenica nazywa się Asia, a pan Lionel. Chce mi się płakać z radości i ściskam spoconą ręką Marcelowe kolano, także dlatego, że siedze na środku i jesli się rozbijemy to zginę wylatując przez przednią szybę z mojego miejsca smierci :O
Dojeżdżamy do Reuil - Malmaison a ja po opowieściach erasmusowej Asi znowu wierzę w swoje możliwości opuszczenia tej wschodniej dziury. W Malmaison jest zamek, który Napoleon Bonaparte sprawił swojej kobiecie o wdzięcznym imieniu Józefina, chociaż francuska wikipedia mówi, że to ona sama go sobie podarowała. Zamek jest zameczkiem, jest przytulny i milutki jak kociątko. W środku dywany, łoża, stojaki na gazety, stojaki na robótki, stojaki na globusy. Napol i Józefka sobie na nie patrzyli dwieście lat temu, Józefka myślała: oh co by tu dziś uszyć, albo na którym złotym talerzu dziś zjemy, a teraz patrze na nie ja. Przedziwne uczucie.
♥ makietki
Cesarzowy zestaw do mani pedi z portretem ukochanego, w praktycznej walizeczce. Ktoś tu miał łeb na karku!
Wszędzie wisiały portrety tego i owego w rajtuzach. Każdego miałam ochote dotknąć palcem, no bo dwieście lat temu ktoś nad nimi siedział pół roku a ja dziś patrze blabla.
Château de Malmaison, we własnej osobie.
Jako że dzień był jeszcze młody, a słońce stało wysoko na niebie, Lionel i Zofia pogulgotali i ustalili prawdopodobnie, że jedziemy w jeszcze jedno miejsce. Wcześniej jednak nasze brzuchy poczęły wydawać straszne dźwięki samotrawienia, co oznaczało porę tak zwanego prosze ja Was LANCZU. I tu nastał straszny moment schańbienia się grzechu i samobiczowania, a mianowicie poszliśmy do fastfoodu haha! Gdyż samochód był wynajęty tylko do 17 a nas czekało jeszcze wiele ciekawostek i korków. Zdjęć tego czynu brak, gdyż wpieprzałam jak szalona, a przy tym z gracją. Pierwsze frytki z majonezem - zjedzone. Dobre. Grubam.
Tym jeszcze jednym miejscem okazał się być Château de Saint-Germain-en-Laye, czyli wielki super zamek z fosą, muzeum archeologicznym i kolejną fantastyczną makietką. Wszystko otaczał Wielki Niby To Zabałaganiony Ale Weź To Podlewaj Ogród, a z wielkiej oddali łypało na nas La Defense, czyli paryska dzielnica biznesu.
Nawet mój obiektyw nie ogarniał :[
No chyba wiadomo kto jest kto. Lionel skradł moje serce swoim niczym nie skrępowanym śpiewem samochodowym, ale mam już chłopaka więc nie możemy być razem. Asia i jej urocza amelish fryzura. Katoliczka Zofia, ktorej sie trochę bałam, jest bowiem typem człowieka który wydobywa ze mnie zahukaną mysz. Ale gotowała dobrze, o czym później ;>
Po wyjściu z zamczycha okazało się być strasznie późno, więc zapakowaliśmy się na miejsca (niektórzy na mordercze) i wróciliśmy do Paryża. Zofia opowiadała różności, ja gapiłam się na ładnie ubranych ludzi i rowery, złote liście leciały z drzew, Lionel śpiewał. Asia zaoferowała, że przejdzie się z nami po mieście, bo i tak MUSI IŚĆ NA MSZĘ i tu jęknęłam w duchu, gdyż ja na mszach się strasznie nudzę, bolą mnie plecy, niedobrze mi i słabo. Nie tym razem! Wyskoczyliśmy z samochodu na światłach przy Ile de la Cite, czyli centrum centrum, gdzie prosto pod Notre Dame czwórkami szły wycieczki japońskich turystów. I my. Na mszę! A wcześniej zahaczyliśmy o Quartier Latin, czyli jedno z później utworzonej w głowie listy moich ulubieńszych miejsc.
Fontanna St Michael, gdzie zwykle bywa dużo meneli a śmieci poniewierają się wszędzie. Mimo to love.
Klasyk. Niesamowicie wielki. Na mszy było znośnie, prowadził ją jakiś Bardzo Ważny Człowiek (ale nie papież od razu, bez przesady) i dwie władcze panie w niebieskich szatach śpiewały tak, że dreszcz, że może jednak to piekłonieboiojej. Dostaliśmy śpiewniczki, niektórzy korzystali z nich aż nazbyt skwapliwie, na przykład pan który stał za nami wydzierał się ochoczo wprost do naszych małżowin. Pachniało kościołem i znów chciało mi się płakać jak sobie powtarzałam gdzie jestem. Szukałam dzwonnika.
Gdy wyszliśmy, okazało się że słońca już nie ma. Poszliśmy więc na spacer wzdłuż rzeki i na najlepsze lody jakie w życiu jadłam - karmel na słonym maśle. Oh. No mój boże, chyba istniejesz. Słono gorzko słodka gęsta cudowność. Umarłam.
Spacer trwał nadal i potrwać miał aż do samego domu, bo jako ludzie oszczędni postanowiliśmy jeździć metrem dopiero od poniedziałku, bo tak działały karty Paris Navigo.
♥♥♥
Dzień zakończył się zakupem bagiety, serem i winem. I znów umarłam z rozkoszy. Zdjęcie to przedstawia Marcelego który dzierży ową bagietę, a nie niewidocznego karła próbującego zdzielić bohatera zdjęcia pieczywem po głowie, jakby się mogło wydawać.
Ciąg dalszy nastąpi. Mam nadzieję że także w jakimś bardziej metaforycznym znaczeniu. Wszystkich zawiedzionych crapowatymi zdjęciami bardzo przepraszam, a teraz udaję się na spoczynek, gdyż przed sekundą przeżyłam szok wywołany zniknięciem całej notki, a poza tym pół dnia spędziłam na przepisywaniu dwugodzinnego etnograficznego wywiadu ze starą babą i góralskimi menelami. Na szczęście za pieniądze. Ucałowania.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
jaaaaaaaaaaaaaaaaaaa.... ja chce do Paryża! z Tobą! jaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa....
OdpowiedzUsuńnie włączają mi się wszystkie zdjęcia, poczekam, może się załadują :)
fajnie Ci tam było :)
Smaczna słoworelacja przetrawiona! Za to w typowo francuskim stylu zastrajkowały zdjęcia i się nie otworzyły.
OdpowiedzUsuńJej, dziękuję za relację! Na pewno zdjęć masz jeszcze tabuny, więc czekam :)
OdpowiedzUsuńCudnie.
zdjęcia absolutnie mi się podobają!!
OdpowiedzUsuńwpis o Paryżu ostatecznie przekonał mnie, by się ujawnić, że czytam Cię regularnie :)
byś widziała moją minę po przeczytaniu, że może przestaniesz pisać ten blog :))- taka nie była ta mina
a taką doniczkę z pnącą rośliną to ja na pewno sobie kiedyś sprawię
o jak zazdroszczę ;( chlip !
OdpowiedzUsuńCudowna relacja staruszko! :*
OdpowiedzUsuńpięćdziesiąteczka ogólnie mało ogarnia, no chyba, że nie wiem o czymś o czym wiedzieć powinnam?
OdpowiedzUsuńZdjęcia git!!!!
oglądałam zdjęcia i aż mnie jakas żyła na skroni zabolała z zazdrości...cudnie!
OdpowiedzUsuńOO! Ostatnie zdjęcie superświetne, a opis pod nim jeszcze bardziej! ;DD
OdpowiedzUsuńDaga