wtorek, 24 sierpnia 2010

Co można robić gdy na dworze zimno i pada i zimno i pada a wiatr i słota źle robią na chore ucho? Gdy pani dochtór zajrzawszy szatańską maszyną w otwór, powiedziała żeby nagrzewać zakraplać hołubić i szanować?
No nic innego jak tylko pić zieloną herbatę zaparzoną domkiem. Udawać że od herbaty człowiek jest tak samo najedzony i szczęśliwy jak od czekolady i kanapek z masłem orzechowym crunchy. Zapijać pragnienia obżartucha. Oglądać w Internecie różne ładne rzeczy. Owijać w bawełnę zmarznięte stopy bo wicher dmie przez okno i mrozi.


Usmażyć placki z jabłkami, czterema. Każde wielkie jak głowa, głowa - marzenie frenologa, bo z wypustkami i guzami, a do tego brzydkie i kwaśne. Jabłczane dziwy, takie do placków najlepsze, mądrość stara to. W ostatnim jabłku robak, gąsieniczka jak z rysunku pierwszaka maszeruje dziarsko, a ja jestem przekonana że ją przekroiłam w jakimś stopniu co jest jednym z obrzydliwszych robaczych koszmarów. To prawdziwie robaczywe lato, a teraz jeszcze to. Znowu mnie to spotyka, pomyślała gąsienica i z małą pomocą skoczyła z balkonu. Z czterech jabłek sto placków i komu teraz urośnie dupa?;/ Przecież nie Marcelemu.


Oglądać swój nowy pierścionek z różą, kupiony za pieniądze od babci na urodziny. Myśleć o tym, że ta róża ma podobny kolor jak wczorajsza kolacja, a mianowicie doskonalutki stek z sosem i sałatą z winegretem. Jest coś dzikiego w wielkim soczystym kawale mięsa. Myśl godna lwa. Duma rozpiera me nadwątlone uszną dolegliwością ciało ;)


No co jeszcze można...nie wiem, jutrzejszy dzień w moim wakacyjnym terminarzu jest zagryzmolony jak każdy, zajęty bez reszty bez proszę ja Was chwili wytchnienia, no okropnie. Rano wstanę, zjem śniadanie... poczytam... poturlam się tu i tam odsuwając stopą z przejścia buty, papiery, skarpetki i szklanki... ucho porehabilituje mi Carla Bruni...może złoże suche od zawsze pranie. A może nie. Jeszcze zatęsknie za tymi codziennymi niedzielami, prawda? ;)

piątek, 20 sierpnia 2010

Zaczne od tego że boli mnie ucho :[
A ucho to potworny otwór, tabu, gmeranie w okolicach otworów jest rzeczą wielce niemiłą i już mam wizje jakiejś strasznej operacji na ucho. Albo chociaż badania jakimś strasznym rozpychającym wziernikostworem dousznym. Powinny być tabletki na wszystko, leczące me szajby wady i bóle, ileż cierpień psychicznych byłoby mi oszczędzone!


A teraz miłe rzeczy. Na przykład koncert Beirutu ♥
Uroczystość ta odbyła się w ten wtorek. Po raz czterdziesty czwarty tego lata wsiadłam w busa i przywlokłam się do Warszawy przyssana do szwedzkiej literatury kryminalnej. O 19 razem z całymi hordami bananowej młodzieży znaleźliśmy się z Marcelim wewnątrz Stodoły. Potem nasze plecy przez półtorej godziny bolały bo trzeba bylo stać i trzymać kawałek podłogi i wpatrywać się z zawiścią w iphony, itouche, irajbany, gładkie włosy i głosy, słuchać opowieści o wakacjach i życiu. A potem wszedł radosny support, chyba najfajniejszy jaki słyszałam, acz o nazwie dość idiotycznej - paula i karol. A potem pierwsze dzwięki Nantes i wtedy jak boga kocham byłam przekonana że zaraz się rozpłacze, nadmiar bodzców uderzył widocznie me zmysły, ładni chłopcy i wielość trąb nie mogą pozostać obojętne dla żadnej dziewczyny. Było przepięknie i nawet miałam jakieś skurcze policzków od uśmiechu i ramion od szaleńczego klaskania, z radości, znaczy tak w sumie było przepięknie i dziwnie pod względem psychofizycznym. Jakbym zobaczyła Bozię.

Potem wyszliśmy z Marcelim w jasną warszawską noc i biegaliśmy sobie w podskokach ulicą złotą i innymi, śpiewając beirutowe melodie i trzymając się za ręce patrzyliśmy ludziom w okna i talerze marząc o naszej świetlanej przyszłości. Wieczór zakończyła moja minidepresja, gdyż próbowałam zjechać schodami jadącymi tylko w górę, co sie okazało gdy moja stopa je włączyła. Poczułam sie jak uboga krewna z Wolbromia która oprócz skajowej torebki nosi reklamówki spp społem z wielkookimi kociętami baraszkującymi na łace pełnej kwiecia ;[




Tym smutnym akcentem zakończy się notka. I fotami tarty czekoladowej mrrr. I pajączka który uplótł sobie sieć między głośnikiem i lampą, nieświadomy toczącego się wokół nieco zamętu. Niestety nie uchroniła mnie ona przed atakiem złowieszczych żuków i innych robali ktore wpełzały do domu przez okna i o trzeciej w nocy wplątywały mi się we włosy ;( TRAUMA MILION. Ide ogrzewać otwór uszny termoforem a duszę herbatą zieloną.

piątek, 13 sierpnia 2010

Trzynastego wszystko zdarzyć się może...także noteczka, prosze bardzo. Pod wpływem rozpływu. Odkomentarzowego. To takie urocze że ktokolwiek to czyta i jeszcze mu od tego dobrze. Chciałabym ja mieć zdolność do klikania w 'skomentuj' na każdym blogu który odwiedzam. Mówić komuś że jest ładny, że robi dobre zdjęcia, że jest mądry albo co. Chciałabym o panie, lecz umiejętność ta strasznie jakoś nieprzyswajalna. Jak boga kocham, odwiedzam wszystkie jakie można sobie wyobrazić. Gdyż jestem nudnym człowiekiem który całe dnie spędza przed komputerem;) To takie pocieszenie dla wszystkich zazdroszczących włajaż włajaż naszej uli celebrytce, czy też rzeszy rączych małolat w conversach i rajbanach, przed ktorymi życie całe. Czy też zazdroszczących komukolwiek jakiegokolwiek być czy też mieć :> Ależ sie napociłam, ależ zwoje wytężyłam w ten gorący wieczór. Przechodzę płynnie do narzekania.

Otóż. Nie ćwiczyłam zabaw z moim serduszkowym filtrem bo do tego mi trza tła i osób, a ile mozna robić zdjęcia własnemu małżonkowi. Pojedziem do Paris to i może co sie wycpyka. Marceli sie uczy obsługi. Biorąc pod uwagę że od półtora roku nie nauczył się myć łopatki do patelni, wróżę dużo bluzgów.
Nie mogę chodzić w moich super hiper koniakowo - karmelowo - miodowo - wielbłądzich sandałach bo ani nie mam okazji, ani nie mam zdrowia na obcasy :[ Jak już wspomniałam, moja trzeszczka, czyli ta biała owalna, tutaj jeszcze cała, rzecz w stopie, jest, niewiedzieć czemu, strzaskana. Dostałam zmarszczone czoło pani dochtór i skierowania do wielu innych ludzi do których nie można się dodzwonić. Odkąd trzeszczka wie, że jest rozkawałkowana, jakoś częściej i bardziej boli. Mam nadzieję że zamilknie na czas koncertu beirutowwego i na czas paryża takowoż :[

Po uiszczeniu opłaty dwa pięćdziesiąt odwiedzili my ogród botaniczny. Bezowe panny młode i panowie wielbiciele pistacjowych koszul z krótkim rękawem wchodzili do łódki, obejmowali drzewo, całowali się na mostkach. Kwiatki rosły jak gdyby nigdy nic.


Upiekłam sto tysięcy ciastek owsianych z czekoladą i żurawiną. Przepis tu. Większość z nich zjadł Marcel, uniemożliwiając mi zrobienie tony zdjęć na tle ładnej serwetki w paski z porządnym blurem i ostrością na wielką połyskującą żurawinę, jak przystało na porządne food porn. Życie.

By temat jedzenia pociągnąć, pragnę zarekomendować lubelszczyźnie niejaką Hiszpańską Tancerkę. Spełniłam tam swoje marzenie o crema catalana. Plus paella. Plus sangria. Dawno nie czułam się tak radośnie upojona...

Odwiedzili my też tak zwany jarmark jagielloński, ale nieciekawość zbyt drogich i nieprzydatnych rzeczy pokroju wielkiego słomianego kuca, zagnała nas od razu do litewskiego namiociku z plackami ziemniaczanymi ze śmietaną i kwasem chlebowym. Poczęłam rozmyślać o moim przyszłym a niedoszłym litewskim semestrze. Lubie placki.

(myśli o plackach)

Człowieczek Nos :*

Jako że przeczytałam już ze trzy razy w te i nazad calusi internet, oglądamy różne rzeczy sobie w naszym kokonie z kołdry. Pacyfik i patrzące smutne chłopce. Zodiak i śliczniusi Robert Dałni Dżunior. Galerianki. Pamiętnik księżniczki 2, królewskie zaręczyny:D (Marcelek nie chciał;/) Dekalog. Dom zły. Ogólnie brzydota śmierć i smutny Barciś którego chcę przytulić, bo jest takim archetypem poczciwego taty. Samo słowo 'tata' mnie rozkłada. No nieważne.
Dłużyzna troche jak na taki nudny tydzień. Nadużycie słów panie tego. Chciałabym poczuć co to znaczy weekend, a nie taka niedziela codziennie.

piątek, 6 sierpnia 2010

Aparaciniunieczek :*

Powrócił. Za darmo. Ukłony w stronę smutnego bruneta. Ale ale! Włączam, siek siek karta baterejka pyk pyk i zdjęcie szarozielone...całe 5 litrów krwi odpłynęło z głowy i wpłynęło do serca by je cucić i ratować. Bladość na licu. Aż tu nagle wziął dzieciątko Marceli w swe magiczne dłonie, pyk pyk i normalne. Bożesz. Czyli to było takie jakby beknięcie usterkowe. Podekscytowana wykonałam na prędce super-hiper-amatorski filtr do serduszkowego bokehu, a mianowicie z kawałka okładki zeszytu w koty wycięłam koło a w nim wydziubałam cyrklem serce. Bo w moim mieście nie ma dziurkacza dziurkującego serca, no chyba że jakieś metaforyczne (np. Marceli, gdy niedomywa łopatki do patelni i na bokach zostają takie zaskorupiałe farfocle fuj;/) No nieważne. Efekty zabaw poniżej, nieskalane edycją bom leniwa.

Zakochany kundel. Nasz pies który nazywa się SÖT BARNSLIG.


Jedyna moja aktywność ostatnich dni to ten jeden spacer do ogródków działkowo-dziadkowych gdzie było pięknie i ślicznie i człek poczuł porę roku, miasto jest tak straszliwe i bezduszne... Przygoda ta zakończyła się gdy dostałam skrętu kiszek wywołanego obrzydliwie mocnymi lekami mającymi uleczyć strzaskaną dokumentnie trzeszczkę - "ukostnienie ścięgien" - będącą często problemem baletnic i koni. Lek nie uleczył, tylko w te i nazad poharatał śluzówkę żołądka czy co tam miał ochotę. Krople miętowe mniam. Skręt kiszek się rozkręcił i nawet przyjęłam doustnie kukurydzę gotowaną z masłem i solą mrrr.



Jestem absolutnie znudzona.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

2010 - 88 = 22

Hip hip hura sto lat sto lat.

Urodziny były lepsze dekadę temu...
Z tajemniczych przyczyn liczba prezentów urodzinowych w kolorowych pudełkach i kartek z bijącym po oczach 22, ZERO. Poczta ociąga się i przetrzymuje moje odmamusine białe conversy kupione na allegro za 80 złotych, nowe panie tego! Znaczy się okaże. Kurierstwo przetrzymuje moje, że tak powiem, body. Więc zdjęć zero także. Jedynie kiczowata skanokopia.
Życzeń na fejsbuku - sto milionów. Otucha otula członki;)
Urodzinowy bilet na Incepcję i 2 godziny ziewania i wiercenia sie w fotelu z szeleszczącą paczką truskawek pianek haribo. Incepcja to kanapka ze wszystkim - z matriksem, szczelankami, łzawym ckliwym broken hart i jamesem bondem na śnieżnej polanie.


Poza tym mam wrażenie że Lublin to miasto skladające się latem wyłącznie z kloszardów i dresów słuchających muzyki obrazującej ich fale mózgowe. Litości borze.