niedziela, 17 sierpnia 2014

Trzy dni na daczy w Wildze i najgłupsze myśli idą sobie w las.

Jeszcze trochę gryzę usta nad poziomkami, w ręku mam gliniany garneczek, w głowie wścieka się złość na dupków durniów i innych kłamców, ale coraz mniejsza, bo po co sie denerwować, skoro znikają w samą porę i potem to nie ja będę się martwić, że ktoś jest niedorajda i frajer, a został ojcem moich dzieci, na przykład.
Wystarczy dać się obudzić od walącego w dach deszczu i leżąc w czerwonym ciepłym kokonie śpiwora wąchać zapach drewnianej chatki. Potem wyleźć w tym śpiworze na taras i czytać wysokie obcasy, przytulać parujący kubas, kiwać stopą, odmawiać psu gonitw z kijem.
Tak, jeszcze poproszę psa do głaskania, ten jest taki, że pakuje Ci się na kolana w samochodzie, bo jest przerażony, że go ktoś znów wyrzuci (gdy idzie się z nim na spacer, zawsze spotka się dresiarza, mafioza albo innego wariata, który mówi: 'ej, to kiedyś był mój pies, tylko mi spierdolił jak tylko go zaszczepiłem i mu kupiłem zabawki!' - bardzo bym chciała, żeby opowiedział nam swoje życie). W toku kolejny etap pragnienia zwierzątka, to się skończy jakimś towarzystwem, no naprawdę.

Zawsze głodni, jemy ciągle. Jajecznica paruje z wielu talerzy, obok niej kłąb orzechowej rukoli, pomidory malinowe, małe cukinie smażone ze szczypiorkiem czosnkowym, chałka z masłem i wielki chleb, cały w mące, ze sklepu Borowik, też z masłem. Pokrojona w cienkie plastry kalarepka z solą.
Żeby spalić te wszechświaty, idziemy na spacer nad bure wodne oczko, nad którym karki i wąsacze chrupią prażynki i opalają w pochmurny dzień brzuchy tuż koło śmietnika pełnego puszek po Tatrze. Robimy zdjęcia dyniom, porywamy z drzewa śliwki, planujemy spływ tramwajem wodnym ZTM do Otwocka (powrót pod prąd trwa 6 godzin - trzeba zabrać sto trzydzieści tysięcy tartinek, alkohol i gry planszowe).

Wieczór, ćmy nic nie zmądrzały od zeszłego lata, kna deser po dziecinnych grzankach z serem i siekanymi pomidorami są karczochy - one parzą palce, a nalewka bazyliówka gardło (będzie w jesiennym kukbuku). Każdy karczochowy listek taplamy w oliwie z ziołami i czosnkiem (a gdyby tak w holendrze...), a serce nam przymyka oczy z zachwytu. Kolejna super erotyczna rzecz do jedzenia, tuż obok rybich policzków i raviolo con uovo (na dniach ochota pęknie i wbiję w toto wreszcie nóż, przysięgam, szukam jeszcze odpowiedniego towarzystwa, żeby się poroztkliwiać). Potem zwijamy się na kanapie i jemy krówki ('no weź na pół'), a na sękatej ścianie sękaty film z projektora.

Kolejny poranek to osiem kilometrów biegu po puchatym poszyciu, rozrywanie czołem nitek babiego lata i zbieranie kurek w garść. Taki las, że do wdychania. Ostatnie pięćset metrów ścieżką Leśnych Ludzi sprintem i każdy krok wytupuje te resztki wkurwu i podrywa jakieś kaczki czy inne gawrony, w powietrze. Gdy namydlam głowę, kończy się ciepła woda. Kawa pita sinymi ustami dwa razy bardziej przepyszna. Na koniec wakacji łoimy partyjkę w scrabble. A potem kończy się woda w ogóle i zęby płuczemy resztką która została w ekspresie do kawy. Pakujemy manele, śpiworki, psa i jedziemy na chaczapuri - kolejne odczarowanie dupkowej historii, ponieważ jedna z randeczek to była gruzińska kolacja, jako sam początek końca - pamiętam że po jakiejś zaskakująco męczącej rozmowie pomyślałam, że chciałabym stracić przytomność.



























Ja wiem, że ten blog jest o niczym i bardzo za to przepraszam wszystkich, którzy zbłądzili. Jak komuś zamontowali stałe łącze w okolicach roku 2003 to jeszcze rozumie ideę blogów, które nie prawią okrężną drogą o hajsie. Nie wiem jakie mam statsy. Myśli odsiewam, a że komuś chce się je czytać, wspaniale. Przypominam, witać się na ulicy! Na glutenowe spotkania zapraszać! Jeśli komuś się chce. Skoro przeczytał tyle słów o weekendzie na daczy w Wildze...

No dobra, to Wy tu sobie kończcie weekend a ja się tymczasem terapeutycznie wryję twarzą w świeże pranie.


wtorek, 12 sierpnia 2014

Trochę ponad trzy miesiące temu wszystko było takie oswojone, a wy i tak już wszystko wiecie z twittera. No ale dobra, nadajmy farsie narrację.

Zaczęłam wieczór o 17:00 i to był ostatni dzień kwietnia. Urodziny mojego młodszego brata. Zaczęłam od porządnie napełnionego kieliszka białego wina i croque monsieur, a na lancz tego dnia był tort i łzy, bo z pracy odchodziła najmilsza buzia. Czy jakoś tak.

Zostawiłam klucze gościom, którzy pojechali na moją kanapę i po raz niepierwszy i nieostatni łamiąc prawo, wgramoliłam się na rower - ilość sera w kanapce złagodziła wpływ wińska. Zjechałam radośnie z największej górki i wtedy właśnie zatrzymała mnie policja.

Życząc miłego wieczoru.

Zjechałam by wjechać, wjechałam żeby pić dalej - najmilsza buzia opuszczała miasto. Przyszłaś dwa kieliszki wina później i zaczęłyśmy rozmawiać o wstydach ubiegłego roku. O tym z kim się ostatnio całowałam, a obok kogo obudziłaś się Ty. W ostatniej chwili wyrwałyśmy się z duchoty i przebiegłyśmy przez Puławską, na lody. Makowe i kokosowe. I przy tych kokosowych zaczęłaś mi opowiadać o chłopaku, który nosi bordowe koszulki i wie, dlaczego czeska literatura jest jedną z najlepszych literatur. Wróciłyśmy w duchotę i w wino, a potem piechotą na Plac Zbawiciela, co chwilę nabijając sobie siniaki na łydkach o pedały mojego roweru - mam je do dziś, ale to chyba nie te same, panta rhei, czy coś. O wszystkim zapomniałam. O złożeniu bratu życzeń też.

Następnego dnia było jajko na grzance, waniliowy twarożek jedzony na spółkę pożyczoną z SAMa łyżeczką na dachu biblioteki uniwersyteckiej i cała ta sławna spięta majówka. Wiele kilometrów dalej weszłam na dach, z rękami w kieszeniach spodni łobuza (nowoodkrytego i całkiem pewnego siebie), popatrzeć sobie na Bielany. Skoncentrowana całkiem dobrze na teraźniejszości i buchającej zieleni. Nic się nie działo i to było takie dobre. Chociaż oczywiście, że byłam odrobinę niezadowolona.

I nagle wszystko na łeb na szyję, cała misternie uklecona równowaga. Przedstawiłaś mi tego przemiłego kolegę, mistrza autoprezentacji. Rozpoczęte cudownym koncertem Florence&The Machine dwa tygodnie zachwytu i wyszczerzu absolutnego, a potem gasnący ten durny naiwny uśmiech, przechodzący stopniowo w zmarszczenie brwi. Ale może tak to teraz bywa?

Gdzieś tam trzynasty lipca, o ironio ta ostatnia niedziela, ale naprawdę. Z tych niedziel, kiedy pogoda jest dokladnie taka jak przez całe dzieciństwo, balans równowaga i przygoda. Jeden z tych dni, kiedy od wstania z łóżka do pójścia spać mija duzo wiecej godzin niż te kilkanaście, bardziej kilkadziesiąt. Jeden z tych wieczorow, kiedy musi byc spacer, bo w domu powietrze (włosy?) pachnie śmiechem i tęskno. W zebranych na oślep częściach garderoby i ignorancji bieliźnianej, z różowymi oczami odciśnietymi w takie wzorki, że muszę popatrzeć w ciemne drzewa i neony te co zwykle, praskie twarze psy i kamienice, pooddychać chłodem. Lipiec miesiącem nowej jakości chaosu, zapowiedzianego dramatu.

No i dziś. Kolejny raz nie robi w sumie zbyt dużego wrażenia. Zawczasu obliczyłam sobie jak to zrobić, żeby jak najmniej piekły policzki. Wszystko już było, wszystkiego się już spodziewaliśmy, można wrócić na doskonale znane tory wzdychania i katowania playlisty „tramwaj śmierdzi”. No surprises.

(To w końcu ściągam myślami te pechy czy też może nie wierzę, że to możliwe?)

Ale te kłamliwe oczy, no naprawdę. W ramach walki ze zniesmaczeniem wsadzam palec w słoik z masłem migdałowym, które ukręciłam jeszcze pełna nadziei na sercowe lepsze kiedykolwiek. Znów mi się chce takiej niewinnej destrukcji, gdybym paliła, to teraz nie wyjmowałabym papierosa z ust, może nawet nauczyłabym się zaciągać. A tak, zamiast chain smoking mam chain chocolate eating. No więc tak, palić i niefrasobliwie mieszać alkohole.
Nosić sztuczne tkaniny i obgryzać lakier z paznokci. Przejeżdżać policji przed nosem i walić pięścią w maski taksówek, które przejeżdżają tak blisko mnie, że ocieram się łydką o drzwi. A przecież nie mam nawet ubezpieczenia zdrowotnego, przez chwilę.
Co tydzień rzucać się biegiem w trasę i mieć w nosie stawy biodrowe, które zaczynają napieprzać po siódmym kilometrze i nie przestają przez następne trzy dni. Czekając na ich regenerację, w kostiumie we fruit loopsy w najwyższym wkurwieniu młócić wodę w pływalni Szuwarek i wracać w różowym zmroku rowerem, z mokrymi włosami.
Zjeżdżać szybko z górki z Belwederskiej, pęd wywiewa wszystkie głupie myśli. A podjazd rzeźbi udeczko.

I te tchórzliwe nieszczerości, było już kiedyś takie lato. Na śniadanie chrupki norweski chleb ze świeżymi ziołami i serem i teraz za każdym razem gdy kuchnia pachnie bazylią, czuję tamten lipiec i tamte kombinacje.
Nigdy, przenigdy, nie mogę sobie już pozwolić na marnowanie czasu w oczekiwaniu na. I ogólnie, nie mieć za wiele oczekiwań. No po prostu nie. Człowiek umie tak doskonale zgłupieć wtedy, układać sobie rzeczywistość na podstawie tego, co mu w głowie urosło, przestać łączyć fakty i wyciągać wnioski.

No więc znów jest po staremu. O wszystkim zapomnę, mam to wytrenowane tak jak mięśnie łydek. Jak tylko wyciągnę z powrotem ufnie pożyczonego Kunderę, znów zacznę słuchać marcowych i kwietniowych piosenek, trochę tęsknić za dżunglą i czekać na jesień. A potem polecę na tydzień na croissanty, pastel de nata i belgijskie wafle i nie chcę już o nikim żadnym hej Kasia idealnym dla Ciebie kimś. Ani. Słowa. Zanieistniejcie wszyscy.
























Nie wiem jak ten świat działa, a przecież taka już jestem stara, że chyba coś powinnam ogarniać. Niech już będzie 'jesień czupurna', gruszki, żółte swetry, nowe początki, stare końce.
Do zobaczenia wtedy.