wtorek, 27 września 2011

Pamiętasz to uczucie?
Idziesz z mamą pod koniec wakacji do sklepu papierniczego, albo w jakieś bazarowe gniazdko. Dzika pani handlara z odrostami wkłada do reklamówki kolejno zeszyty, które wybierałaś przez pół godziny: ten do polskiego, ten z bozią do religii. Kredki, gumkę do ścierania, ołówek, kolorowy papier, flamastry, okładki do książek i zeszytów. Wrzuca cienki paragonik. Niesiesz swoje zakupy i trzymasz mamę za palec a pasek jej płaszcza lekko obija Ci się o rekę. W domu wąchasz kredki w kolorowych lśniących skorupkach i potem już co jesień będziesz szukać tego zapachu.

Jedzeniowo bym już chciała pisać, ale jedzeniowo u mnie biednie. Nagotowalam kaszy do pracy na trzy dni. Ze stu gram kurczaka trzy obiady. Zaczął się sezon kasz i zup. Jak wrocę do Lublina, bedę co dwa dni gotowała inną zupe i karmiła nimi swą duszę, siedzac pod kołdrą i płacząc, że nie chce pisać pracy magisterskiej. A kierwa, musze. Słychać dzwięki osób trzecich i czwartych zza sciany, ale dlaczego, kiedy ja nie chce, jak to się stało że mijają już trzy miesiące jak tu jestem? Jedna czwarta roku. Zaczynam ostatni rok studiów. Muszę sobie zanotować dlaczego chce je skończyć, bo powoli zaczynam zapominać i martwić się, że koniec studiów to przetotalny i ostateczny koniec bycia młodą niefrasobliwą osóbką. Za dziesięć lat wytocze z siebie łzawy potok słów dotyczacy tego jak pieknie było wstawać o 10 i niespiesznie szykować się na półtorej godziny zajęć, po czym wracać do domu bardzo okrężną drogą, przez pizzerie i bar, i księgarnie i czyjś dom, o północy zrzucać płaszcz i wskakiwać do zmierzwionego od rana łóżka. Już zaczynam go toczyć. Bo ja, jak widać, głównie narzekam, albo snuje wywody o tym co było kiedyś, lub co będzie kiedyś. Mam tę tą srą smutną swiadomość, że gdzie bym się nie znalazła, w końcu zacznę kwękać, że gdzie indziej trawa zieleńsza. Lub że chociaż czyjaś broda smuklejsza. Mam jednak też świadomość tego, i codziennie dostrzegam ją wyraźniej, że umiem znaleźć plusy w każdej możliwej sytuacji. Ciesze się, że idzie jesień i zima, bo można się schować w kłębie wełny i jeść krupnik na obiad. Pada deszcz? Wspaniale, powąchaj powietrze. Wieje wicher i kłaki do ust pcha (oby tylko własne, kto wie co by było gdyby człowiek podczas wichru szedł za jedną z tych pań z warkoczami do kolan, a końcówki z tych warkoczy pamiętają życie płodowe)? Ależ nic się nie stało, bo zaraz wejdę do cichego ciepłego pomarańczowego pomieszczenia, nie jestem przecież nomadem, droga z przystanku autobusowego kiedyś się skończy. Jeżeli tego tutaj nie widać to bardzo mi przykro, ale to nie jest historia moich wszystkich myśli jakie produkuje substancja biała i substancja szara, to jest historia myśli nienawistnie emocjonalnych i tych, które uważam za warte przelania w internet. No, co piąta taka, biorąc pod uwagę, że notki są co miesiąc. Rozanielenie ma to do siebie, że człowiek kwitnie daleko od komputera. I nie wiem dlaczego któryś anonimowy, czy tam jawny, uważa, że jak ktoś na świecie źle myśli o czymś co ja lubie, co w sercu mym, to mnie to boli. No nie wiem zupełnie. Przecież mnie jest wszystko jedno. Dusze mam martwą.

Martwość jej pogłębi się już w sobote, kiedy to spakuje swój węzełek i wróce do Lublina. Prawie się ciesze, te zupy, własne mieszkanie, miasto które znam, znajomi (wiem, szok!). Ale co ja zrobie bez codziennego wstawania do pracy? Bez Warszawy, wielkiego cmentarzyska gdzie wszyscy biegną jak przystało na mieszkańców wielkiego miasta. Bez Marcelka codziennie. Jak to.

Przerwa, przerwa w tekście. Na zdjęciach dwa ulubione place - zbawienia i grzyba, oraz dwa ślicznochłoptasiowe (może kojarzycie buzie?) momenty z sesji zdjęciowej na której robiłam backstage'owe foty i wyjadałam katering.






Kontynuując temat mnie (nie)narzekającej: nadal i wciąż ukochaną mą jest Warszawa. Jako osóbka wielce podatna na wzruszenia, albo też osóbka o gigantycznej amplitudzie zmiany nastrojów, jadę co rano przez to miasto, powietrze jest jak kryształ odkąd nastała jesień, w uszach jakaś Lykke Li, czy cokolwiek, co duszę porusza. Jadę i widzę film, oczami nagrywam, o tu ptaszki się całują, o tu kolorowe ręczniki łopoczą na balkonie, dzieci biegną do szkoły, pieprzony serial na polsacie z podkręconym kontrastem! Wysiadam przystanek dalej niż muszę i jestem tym ślepcem którego prowadziła Amelia przez paryską ulicę. Tutaj pani kwiaciarka układa bukiecik, uwaga na nogi, pieseczek dokazuje! Sklepikarka zamiata chodnik, chłopcy garniturowcy zamaszysci, skręcamy! Dwóch bobów budowniczych zrzuca śmieszne rzeczy z dachu domu. Stary Mokotów w złotej mgle. Zawsze to samo przeładne dziewcze mijane zawsze w tym samym miejscu. Wille winem oplecione stoją i w oknach niemal widzę jakąś Beate Tyszkiewicz nad Wyborczą, z porcelanową kawą i krłasantem. Tandeta. Cliche. Ścieżka dźwiękowa tylko w mojej głowie, a szkoda. Sekunde później jestem już w pachnącym kawą i papierem biurze gdzie szemrzą komputery a ludzie mają gładkie twarze i gładkie włosy.
Było, mija.
Fajnie jest sobie przez jakiś czas pożyć z dala od siebie. Od ciepłego grajdołka.
Mam zrobione 530 godzin praktyk. Moi koledzy psychologowie umowne "100" - w urzędach i hufcach pracy. Jestem heroiną, a jak ktoś powie: pfff, hehe, ja to se poszedłem dwa razy i zaliczone, hehe, to na niego zwrócę. Jego własnym odbiciem miglanca i trutnia go spaskudze. Tak, czuje się lepsza, że wzięłam swoją karierę zawodową w swoje ręce.
Tak.
A więc to koniec wakacji.