wtorek, 18 czerwca 2013

Chciałabym czasem mieć takie zwykłe życie osoby z małego miasteczka. I niech żadna osoba z małego miasteczka sie nie gniewa. Wyjść za mąż za miłego chłopca, którego rodzice mają fabrykę opon i którego ubranie nigdy nie przestaje dziwnie pachnieć, ale to nie szkodzi, bo przecież chodzimy ze sobą od liceum i pierwszy pocałusek nadal nas łaskocze gdzieś tam, nie szkodzi, że już niewiele ze sobą rozmawiamy. Wziąć ślub w bezie, w morelowej sali z makaronami w oknach, dziękować wujkom za gratulacje, poprawiać tłuszcz wychodzący spod pach. No bo tak jest, nie ma się co gniewać. Taki mam obraz, znaczy, więc tak bywa. Że pannom młodym tłuszcz wychodzi spod pach i one za tą, tę suknię szarpią. Zajść w ciążę i głaskać się po brzuchu, urodzić bobasa i wozić go na spacery alejkami osiedla. Gdzie emerytki i inne mamusie, moje koleżanki z liceum, oblepiły ławki i zastanawiają się, czy już pora na pokrycie odrostów. Kupować co rano, czy słońce czy deszcz, dwa bochny w piekarni, jeść kanapki z pasztetem i plasterkiem ogórka. Wstawać wcześnie bez potrzeby, dla kogoś coś robić. Obiad. Przejąć cudze nawyki, najlepiej teściowej. Przykrywać garnki talerzem. Dodawać do obiadu wegetę i warzywko, bo od razu wszystko smaczniejsze. Piec ciasto z dwoma torebkami budyniu. Spać w pościeli z kory (chryste...). Ubrać dziecko w zblakły róż, a jak wyje, dać mu czipsy. Całować mężowskie wąsy. Kurna, takie by wszystko było proste.

Chciałabym jeść prostokątne kanapki z mielonką i ogórkiem kiszonym, takie jak zrobiła babcia, kiedy oglądaliśmy mecz siatkówki, a mój mały brat płakał, bo przegraliśmy. I wtedy rodzice zastukali nogą lalki w pręty balkonu, bo właśnie wrócili z wakacji. A ta lalka była dla mnie i dzisiaj śpi w pudle.

Puzzle układać, najgorsze niebo, woda i trawa, więc najpierw ramka. Rok temu francuskie dziecko mnie skrzyczało, że wcale tak się nie układa. Więc może nawet to się zmieniło.

Być prowadzona za rękę, trzymać matczyny palec, łapać połę płaszcza w kolorze rozbielone bordo (najgorszym ever, ale to były wczesne lata 90, więc wybaczam, okulary i tak były gorsze - ale śliczne, mamo). Ktoś inny kupuje truskawki i wymywa z nich piasek i w dodatku wyjada te obite. Ktoś płaci rachunki i zapełnia lodówkę. Łazienka sama się sprząta i nigdy nic nie przykleja się do stóp od spodu. Dni same się dzieją. Leżę na ławce w getrach z Casperem (swoja drogą, to jedna z bardziej przerażających, a zarazem moich ulubionych bajek - Casper poszedł na łyżwy z tatusiem, zmarzł i potwornie zachorował, a następnie umarł i stał się hiper wesołym duszkiem - how creepy is that) jest 30 stopni, wszystkie dzieci zniknęły, a ja czytam numer specjalny Kaczora Donalda. Mama wiesza na balkonie pranie. Chcę być wtedy. Chcę mieć łatwo.

Niby mam łatwo. Nie muszę sprzątać jak nie chcę, bo nikt mnie nie zruga. Nie muszę wychodzić z domu, jak jest ładnie. Praca się toczy, niby taka wymarzona, ale to już mówiłam. Knajpy się odwiedzają, pachnące gazety lądują na stole, kawa się wypija, ubrania skupują, nawet włosy jakby się kręcą. Ale co z tego. Gdzie sens, pytam się. A komu on potrzebny, odpowiadam. Oh, fuck it.

Nic się nie pisze. Ulotek o odkurzaczach nie liczę. Maili też (tu muszę powiedzieć, że absolutnie kocham maile od Was, ludzie, którzy to czytacie, serce roście za każdym razem!! zwłaszcza jak mi opisujecie obrzydliwe rzeczy, które Was spotkały, czuje się jak matka chrzestna wszystkich zdegustowanych)(Basiu, autorko najświeższego maila, to dzięki Tobie poczułam wyrzuty sumienia tak gniotące, że postanowiłam wykrzesać z siebie cokolwiek).
Potrącił mnie samochód, jak jechałam rowerem. Nic mi się nie stało. O tyle to przerażające, że jakieś pół godziny wcześniej wyobrażałam sobie, że potrąca mnie samochód i wreszcie się wszyscy nade mną litują, jaka ja biedna smutna Kasia, wreszcie ma powód do ust w podkówkę. Dzwonię do pracy, wszyscy się martwią. Jestem tematem. Jestem durna.
Boli mnie stopa, dotkliwie i nieuleczalnie. Pęknięta trzeszczka, przypominam. Nawet gdybym chciała, medicover nic mi nie zrobi, bo jest absolutnie najgorszą prywatną opieką medyczną świata. Gdybym umarła, moje zwłoki trzy tygodnie czekałyby na stwierdzenie godziny zgonu. Skoro przy zabójczych grypach na lekarza pierwszego kontaktu czeka się cztery dni.
Pragnę rozrywek i uciech. Ale nie mam z kim ich popełniać. Dwa tygodnie temu zdarzyła się jedna, pracowo integracyjna, pijacka i cudowna, z łażeniem po lodowatej trawie o świcie i wycieczką nad rzekę we mgle i planami wykradzenia klucza do basenu. Obudziłam się (a raczej przestałam zmuszać się do spania i weszłam rześko w nowy dzień) ze strasznie czerwonymi ustami, jak jakaś pieprzona królewna śnieżka, mimo, że jedyne czego nimi dotykałam to brzegi kieliszków. Wszyscy byli senni i jeszcze szczerzy. Powrót autokarem i siedzenia na samym końcu, tam gdzie wszystkie łobuzy i najfajniejsze chłopaki. Takie małe kolonie. Fajnych mam ludzi w pracy. Jak się pominie niesmaczną śmietankę branży reklamowej, to zostanie to co najlepsze - cała masa twórczych cudaków i piotrusiów panów. Szkoda, że po pracy idą do domu. A ja... okrężną drogą.

No i finalnie, chyba jestem... samiuteńka. Od dziś.

Fin de siècle.

Powiedziałam, proszę się nie gniewać. To szkodzi na radość.

Aha, jeśli ktoś mnie spotka na ulicy, to uprzejmie proszę o kontakt, zgubiłam się, nie mam obróżki, nie boję się ludzi, na oko dwadzieścia parę lat. Bo czasem mi się zdarza, w całej swojej depresyjnej schizofrenii, że ktoś jakby poznaje... patrzy... patrzy...więc ja...nie wiem co robić i... czuję się gwiazdą gwiazdą ludzi fantazją, a to pewnie jakiś zbok albo wredna sucz której się nie podobam z facjaty. A nie Wy. Więc proszę, powiedzcie 'cześć' na ulicach Warszawy.