poniedziałek, 16 lipca 2018

Jak to, ja?

Pusta kartka bloggera zawsze działała kojąco i nigdzie potem nie pisało mi się tak dobrze. Od ostatniego razu tutaj tyle się wydarzyło, że chyba nie sposób i nie potrzeba tego opisać, przecież są social media, wiadomo, że mam męża i psa, zawodowo nie ruszyłam się od czterech lat i geograficznie w zasadzie też nie, bo co to są dwa tygodnie ucieczek wakacji razy cztery lata. Na przykład ostatnie, bretońskie, które zanotowałam calutkie w pamiętniku-zeszycie i teraz nie potrafię odszyfrować i przetłumaczyć na język internetu, to wydaje mi się to odarciem z intymności tej podróży poślubnej, słodkiej jak morela. Odkąd jest Marcek, wszystko jest lepsze i spokojniejsze, a ja przecież od zawsze umiałam pisać tylko o frustracji, smrodzie, osobach z papieru ściernego i miejscach, których się brzydzę - radość kleiła mi się z pięciu przymiotników na raz i tyle. Odkąd Warszawa stała się jednym z takich miejsc (troszeczkę, ale jednak - nie podnoszę wzroku znad książki, nie siadam na ciepłych od cudzych tyłków siedzeniach, modlę się, żeby nie spotkać żadnej z osób, które znam - myślałam sobie wiele razy, żeby ocucić bezukową, niezawodną w przyjmowaniu wszystkich złośliwości i żali, a potem jeszcze zdarzyły się po drodze wszystkie te miłe postacie, które o niej wspomniały. Przelatywały mi wtedy w głowie slajdy - krzywe chodniki w Lublinie, mokra Szwajcaria, wszystkie podróżki razem z Ulą, wszyscy mali dranie, których powinnam z tych stron skasować, ale niech sobie będą, bo dzięki temu wszystkiemu, co tu pochowane, myślę sobie, że chyba jednak trochę dojrzałam do bycia trzydziestolatką, mimo tego, co mam w planach na najbliższe tygodnie i tego, że od 48 godzin - tyle jesteśmy w Polsce - smarkliwie płakałam już jakieś pięć razy. Więc otwieram pamiętniczek z młodości, dziś już mocno starodawny w formie, i zobaczymy.