czwartek, 10 lutego 2011

Słodkie ferie, słodkie jak gofr prosto z gofrownicy, na białym talerzu. Serio, słodkie. Najpierw wszechogarniająca ulga, gdy wszystkie nikomu nie potrzebne raporty i protokoły zostały oddane na czcigodne ręce magistrów z zajadami w kątach ust i siwych szalonych kobiet w tym samym różowym żakiecie w każdą środę. Rozkoszna pustka aż na całe 10 dni. Co za dar od losu. Mogłoby się mimo to całe to szczurło które dowodzi, powstrzymać od wysyłania mi na początku, w środku i na końcu wypoczynku maili na temat zapisów (piątek 7 rano. to kurna jest empatia pożal sie boże psychologa. 7 rano w ferie.), czy też planu (w piątki zajęcia do 17, to właśnie chciałam usłyszeć!). Potem pojechałam do domu.

W domu jak to bywa, głównie gotowałam i jadłam. Na przykład chocohotpot nigelli. Zdjęcie niewarte uwagi. Odwiedzałam babcie i dziadków i u nich też jadłam. Nic ciekawego.

A potem przyjechał do mnie w odwiedziny mój małżonek Marceli. Epicentrum słodkości u mnie w domu, to łatwiutkie jak nie wiem co. Wystarczy mieć słodkiego chłopaka ze złotymi kędziorami opadającymi na czoło, wygodny materac na którym można się stykać i oglądać caaaałe sezony the office, nalewka wiśniowa maminej roboty. Kawał wołowiny. Ciasto cytrynowe z najkoszmarniejszym zakalcem świata. 'Lars and the real girl'. Kino i film o królu, miejsca w samiuśkim rogu gdzie śmierdzi potem, ale to nic, to nic. Lubie w filmach dbałość o kadr. I już po śródtygodniowym weekendzie, Marceli pojechał. Tęsknota :C Na pocieszenie nowa filiżana która wygląda i jest w dotyku jak liczi. I spodnie starego dziada kupione na resztkach wyprzedaży, moje pierwsze spodnie od czerwca 2009. I czerwony metalowy durszlak w którym już za parę miesięcy spoczną truskawy i jagody, który wygląda jak lato, jak dzieło sztuki. Nienawidze tego jak łatwo wydaje się pieniądze.



A teraz oglądam, jak się domyślam niezbyt uważnie, czas apokalipsy. Taaak, dopiero teraz. Taak, jest wiele filmów które każdy w swoich latach dwudziestych powinien już mieć wyuczone na pamięć i moralnie opracowane. Tak, nie widziałam zbyt wielu z nich. Oglądam go dlatego, że pisze w celach zarobkowych prezentację maturalną. W domu unosi się zapach foliowych okładek ze szkolnej biblioteki. Wącham i widzę siebie dziesięć lat młodszą, która jeszcze czyta. Oglądam i myśle sobie, że to wcale nie rozwlekły film, tylko taki przestrzenny. Oglądam i myśle i nic mi nie umyka. Film dla zmęczonego człowieka którego fascynuje wojna, ale nie wie nawet w którym roku się zaczęła. Lubi patrzeć na twarze. Zawsze jakaś zapłakana matka wciska żołnierzowi niemowlaka. No z jądra ciemności to tu niewiele i to jest moja jedyna myśl jeśli chodzi o prezentację. Którą mam oddać do niedzieli.
[EDIT: jednak był rozwlekły, wszystko mi umknęło i nic nie rozumiem. widziałam tylko że na końcu zabili krowe.]

Zjadłabym kawał sernika.

5 komentarzy:

  1. ale pieniądze chyba po to są,zeby je wydawac....??!

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja zjadłabym gofra. Czekokubki ubóstwiam. Sernik też brzmi nieźle... Dzisiaj gofry, jutro reszta. Sorry, że układam sobie wszystko na głos ;)

    A kubek jest słodki. Bardziej niż liczi.
    Oo, jeszcze upiekę jagodzianki. Bo mrożonych truskawek nie mam.

    OdpowiedzUsuń
  3. a ja mam taki kubekw domu i teraz przez ciebie tesknie.

    OdpowiedzUsuń
  4. chce taka liczowa filizane!

    OdpowiedzUsuń