niedziela, 27 kwietnia 2014

O siódmej rano stoję nieprzytomna, oparta o ścianę w piekarni.

Niebo jest różowe, na wulkanie siedzi chmura, a ja sobie leniwie ćpam zapach kukurydzianych bułek. Dzieci idą do szkoły, wszystkie mają mundurki i dziwne drewniane przybory, którymi tradycyjnie tłuką się po głowach. Rzucają nabożne spojrzenia w kierunku lokalnego McDonalda. Pies wlecze worek zakrwawionych kości, rozsypują mu się na środku ulicy i nie za bardzo wie co zrobić. Też bym nie wiedziała. Senne dumanie nad losem świata przerywa mój nowy kolega Piotrek. Czas zmierzyć się z twardą rzeczywistością chaosu i korzystając z wielu sprzecznych wskazówek, odnaleźć nasz środek transportu. Okazuje się być oczywiście jednym z tych starych szkolnych amerykańskich autobusów i wygląda jakby miał ożyć i nas zabić. Jakby kierowca był wariatem. Jakby nie miał prawa jazdy.

Autobus pędzi przez góry i zbiera z poboczy wszystkich chętnych, w tym rozwrzeszczanych sprzedawców empanadas. Na siedzenie przed nami wtłoczyła się pięcioosobowa rodzina, dziecko pełza po szybie, trzymając się rączkami półki na bagaże. Jemy najlepszy, i mówię to z całą powagą na jaką mnie stać, chleb bananowy tego świata – dwa tygodnie później celnikowi przeszukującemu mnie na lotnisku w Gwatemali na widok tego chleba znacznie wypogodzi się groźna twarz. Trwa niekończąca się dysputa na temat jedzenia. Trafił swój.

























Po 78 kilometrach pokonanych w jedyne cztery godziny, nieco zdrętwiali, wysiadamy w miasteczku Panajachel. Dla mnie to pierwszy w tym roku, prawdziwie upalny dzień. Kupuję kokosa, po wypiciu idealnie chłodnej wody wyskrobujemy łyżeczką miąższ. Ma konsystencję twardego melona, nie trzeba rąbać go siekierą i nie wygina sztućców, jak kokosy, które można kupić w Polsce. Na środku ulicy znajdujemy straganik z ceviche. Surowa siekana ryba i owoce morza z limonką, papryczką, cebulą, kolendrą i ostrą salsą jedzona z plastikowego talerzyka w tych wszechogarniającym cieple... Chce sie biec i z radości stukać piętami. Tak więc dobiegamy nad jezioro Atitlan.

Widok uderza mnie po twarzy. A to dopiero pierwszy.


























Znajdujemy łódkę do San Pedro La Laguna. Ona też wygląda tak, jakby miała nas zabić. Wszyscy siadają z tyłu, frajerzy, nic nie zobaczą, myślimy. Przez trzydzieści minut woda chlaszcze nas po twarzach, obijamy sobie dupska o ławeczki, błogosławię swój mierny wzrost, bo waliłabym też czaszką o brzeg kabiny. Nie mogę przestać opętańczo się śmiać.

San Pedro leży na zboczu wulkanu, więc wszędzie jest bardzo pod górkę. Plecak robi się ciężki, ale nie jestem żadnym mięczakiem. Włazimy w poszukiwaniu hostelu, aby zaraz zejść, bo okazuje się być położony tuż nad jeziorem. I są wolne miejsca. Wszystko dzieje się samo.

Podobno ma też fajny widok z tarasu.

































Sugarman w głośnikach, kanapy, piwo. Mam to odciśnięte w głowie i o tym myślę jak mnie boli jakiś banał. Że to ciągle tam jest. I czeka.
Następne dwa dni są idyllą absolutną, słownikową, archetypem.
Za skok z tarasu darmowa tequilla. Po ustawieniu aparatury fotografującej leci najpierw Piotrek, potem ja. Pięć metrów lotu bez żadnej myśli, tylko taka naelektryzowana chmura podekscytowania gdzieś w okolicach mostka. I jestem.

Dobra cisza, rozpuszczamy w głowach te musujące wrażenia.

Gdy nudzi nam się wylegiwanie na tarasie, idziemy szukać jedzenia. Znajdujemy stragan przy którym chłopiec ogląda koncert Iglesiasa, ale uprzejmie godzi się przygotować nam quesadillas. Posypuje je solą i inną białą substancją (nie, nie koksem). Co to? - 'Flavour' - glutaminian sodu, umami, słodka sól. Zalewamy je guacamole, które tu często bardziej przypomina sos niż dip, posypujemy kolendrą, dodajemy salsę. Kolejny cudowny posiłek zjedzony brudnymi rękoma, w pyle i upale. Idealna jest też kawa, a do niej lokalnie robiona, zawinięta w bibułę czekoladka z orzechami macadamia, z ręcznie kolorowaną kredkami etykietką.

Następnego dnia wypożyczamy kajaki i wypływamy w turkus i w spokój. Wszystkie miasteczka tak samo przyklejone do zboczy, wyglądają jak wszędzie i nigdzie, mogłaby to być równie dobrze Azja albo Afryka. Na jednym z brzegów na środku polany stoi figurka. Po kącie nachylenia głowy poznajemy, że to Maryjka i faktycznie. Dewocjonalna globalizacja.

Na środku jeziora dzielimy się piwem i sposobem robienia krewetek.






















Potężna dawka sportu, w moim przypadku polegająca głównie na robieniu zdjęć dwoma ajfonami, wymaga uzupełnienia sił życiowych. Idziemy na targ, na którym z subiektywnie czystych metalowych talerzy jemy kurczaka z cieciorką i ryżem. Psy patrzą nam na ręce i czekają. Na deser kupujemy wcale nie pomarańczowe pomarańcze, banany i mango. Piotrkowi marzy się maczeta i z opętaniem w oczach we wszystkich sklepach i piekarniach pyta o pan de banano. Japonki jak stringi, robią krzywdę na tych wszystkich górkach. Nucimy obciachowe piosenki. Razem ze współlokatorem z hostelowego pokoju zastanawiamy się jaki jest dzień tygodnia. Wakacje tak bardzo.

Jutro trzeba będzie opuścić ten zachwycający mały raj, więc pora poszukać transportu. Elegancki staruszek z agencji podróży - pomalowanej na różowo wnęce w ciągu domów, ściany wyłożone czymś na kształt gazetek szkolnych na temat kraju i miasteczka, gdzieniegdzie wyblakłe łańcuchy choinkowe, wielki brokatowy napis LAUNDRY - nakazuje stawić się następnego dnia tuż przed szóstą, zaprowadzi mnie na pierwszą i jednocześnie ostatnią łódkę, dzięki której mam szansę zdążyć na autobus jadący do meksykańskiej granicy.

Na kolację idziemy tuż nad ciemny brzeg jeziora, zamawiamy wielkie talerze nachos z guacamole i salsą. Są gwiazdy, jest pięknie i trochę szkoda. Ostatnie piwo w hamaku, ostatnie wdechy. Milczeniem chłonę rzeczywistość.

Następnego dnia koło piątej budzę się w panice z kolejnej dziesięciominutowej drzemki (awaria budzika na wakacjach naprawdę super sprawa) i sprawdzam godzinę. Jest czas, ale następna drzemka pewnie byłaby złośliwa, więc biorę plecak i siadam na pomoście. W jeziorze Atitlan błyszczą się gwiazdy i światła miasteczek z drugiego brzegu. Nawet koguty jeszcze śpią.

Tuż przed szóstą agencja podróży jest oczywiście zamknięta, a eleganckiego staruszka nie ma. Z ciemności wyłaniają się za to faceci z maczetami. Nawet nie zdążę struchleć, gdy słyszę 'hola!’. Idę więc sama, mijają mnie koty. Na molo już kolebie się łódka, wśród pasażerów prawdziwie amerykański monstrualny grubas z gigantyczną różową walizką w kwiatki. Jeszcze tylko dolać paliwa do baku za pomocą tylko odrobinę dziurawej rury i w drogę. W ostatniej chwili niespiesznie przychodzi dziadziuś, pokiwać mi na pożegnanie.

Mkniemy po spokojnej tafli jeziora. Lokalni mieszkańcy mają na głowach kaptury i śpią na siedząco. Niebo jest zbyt różowe, żebym mogła z czystym sumieniem zamknąć oczy. Tak jest zawsze, codziennie - notoryczna udręka, że zobaczyło się za mało.

Na chwiejnych nogach wysiadam z łódki i pozwalam przywiązać swój bagaż na dachu busa. Nie boję się podróży do Meksyku, pilnujących każdej stacji benzynowej ludzi z karabinami ani łobuzów, którzy mogą okraść zabić zamordować, tak jak mi to wmawiano przed wyjazdem.

Boję się, że zapomnę, jakie to uczucie być tam wtedy, nad leniwym brzegiem jeziora na końcu świata.

19 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Powiedz proszę, że nie wierzysz w takie komentarze?! Tylko w uśmiechy, prośby o więcej i różowe misie??

      Usuń
    2. chyba nie rozumiem? kazda opinia dobra, różowe misie nic nie wnoszą, 'nuda w chuj' to zawsze jakies wyzwanie.

      Usuń
  2. kiedy piszesz takie przyjemne rzeczy nie ma komentarzy - standardowe 'mam dokładnie tak samo!' i współodczuwanie smrodu tramwaju w tym miejscu się kończą ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja chcę na urlop!!!!!!!!! :(

    OdpowiedzUsuń
  4. Dopiero Twoje i Uli relacje zaintrygowały mnie tym rejonem świata. Kiedyś tam pojadę. Mam nadzieję, że prędzej niż później.

    OdpowiedzUsuń
  5. aż mi smutno. za Ciebie- że tak krótko byłaś i wciąż wspominasz. No, ściskam, dziś znowu guacamole, tylko... czy ja wiem, jak faktycznie smakuje guacamole? ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. ej, zdecydowanie powinnaś robić więcej zdjęć.

    OdpowiedzUsuń
  7. Bzu jestes copywriterem? Opowiesz jak dostałaś ta prace? W którymś poście?

    OdpowiedzUsuń
  8. podzieliłabyś się tytułem dobrego filmu, który doskonale współgrałby z niespodziewanym atakiem smuteczku..?

    OdpowiedzUsuń
  9. anonimie pierwszy, tak, pracuję jako copywriter. zaczelo sie tak, ze szukalam opcji na praktyki wakacyjne i przeszukalam znajomosci, ktoś znał kogoś kto miał małą agencję. poszlam na rozmowę, dostałam się i przesiedziałam za darmo w wawie 3 miesiące. a rok pozniej, koncząc mgr, napisalam do wszystkich ludzi ktorych wtedy poznalam i kolega podlozyl moje cv w swojej firmie, gdzie najpierw dostalam staż a potem pracę, która trwa do dzis.

    anonimie drugi, na niespodziewane ataki smuteczku polecam ogolnie wesa andersona (ale jego polecam na wszystkie stany emocjonalne) oraz wszystkie filmy z billem murrayem (broken flowers moze?) oprocz tego... 'historie kuchenne' albo kaurismaki. ale ja lubie filmy w ktorych nic sie nie dzieje ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Jak zwykle super, jak zwykle genialne

    OdpowiedzUsuń
  11. Bzu jako że jesteś moją idolką to chciałabym wiedzieć co studiowałaś i czy matura to bzdura czy jednak warto się uczyć dwa dni przed:> jestem na rozstroju dróg help :x

    OdpowiedzUsuń
  12. Masz może konto na lubimyczytać, biblionetce lub czymś podobnym? A jeśli nie masz/ nie chcesz się nim dzielić, to możesz powiedzieć, jaka jest Twoja ulubiona książka Kundery? Widziałam kiedyś Twój tweet jakoś z nim związany, tylko niestety nie pamiętam tytułu. Wczoraj skończyłam "Żart" i podobał mi się baaardzo, więc teraz pora na kolejne jego książki i nie wiem od której zacząć :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Agata, moja ulubiona książka EVER to 'Niesmiertelnosc'. Czytam ją co najmniej raz w roku, jest przepiekna.
    Anonimie, zupelnie przypadkowo studiowalam psychologie spoleczna w Lublinie ;) matura to bzdura w rzeczy samej, dla mnie byla strasznie stresujaca i ryłam jak dzika, dwa dni przed niewiele sie nauczysz, to Ci gwarantuję. teraz jak juz jestem taka stara to wiem, ze dobre wyniki z matury nic nie znaczą, chyba ze wymyslisz sobie jakies genialne studia zagraniczne. więc tak. zdasz dobrze, zdasz zle, i tak bedziesz tym samym czlowiekiem.

    OdpowiedzUsuń
  14. "notoryczna udręka, że zobaczyło się za mało" - dokładnie tak, nawet w drodze do pracy :)

    OdpowiedzUsuń
  15. bzu, może jakaś notka o Twojej pracy?

    OdpowiedzUsuń