piątek, 15 lipca 2011

Och, hej, halo! A co to za krzyki! A odkąd to ja regularnie pisze! Witamy 200 obserwatora, dla niego specjalna notka o niczym. Im was więcej tym mnie mniej jak to mawiała jakaś marna piosenkarka.

Po pierwsze, ostatnio wygotowałam się za wszystkie czasy. Doskonała kuchnia z wielkim piekarnikiem, może nie idealnie wyposażona w rzeczy typu mikser, no ale od czego mam ręce! Burritos (mielone mięso w ostrym sosie pomidorowym z fasolą, tarty ser, moje najlepsze w życiu guacamole, szczypiorek, do tego sałatka z mokrych surowych warzyw), wielokrotnie pieczone chocolate chip cookies z przepisu z moich wypieków - właściciel kuchni i mój własny chłopiec błagalnie patrzyli i prosili. Poszli w deszcz po składniki. Wyszłam z pokoju z kostką masła w jednej ręce i tabliczką czekolady w drugiej. Po 25 minutach weszłam z talerzem ciastek. Magia. Sałatka szopska, czyli wariacja na temat greckiej. Ochhh. A potem przestałam gotować, bo mi żal czasu. W pracy jakieś cudactwa, po pracy chińczyk na pół z marcelim albo lody albo ciabatta z kozim serem z kerfura. Wieczorem porcja żywności dla kosmonautów w postaci patyków otrębowych. Ale nadal jestem subiektywnie tłusta, nie martwmy się.

Po drugie, wcale nie jestem taka znowu kreatywna. Smutno mi troche, że nie umiem pisać pod publiczke, tzn pod klienta. Pod dorosłego człowieka i pod masy dorosłych ludzi - konsumentów. No ale może się wyrobie i zeszmace i stanę kukiełką! A może wchłonie mnie inna działka, otulająca poczuciem bezpieczeństwa. W każdym razie jestem podekscytowana tym co robię. Do czego się przyuczam. Jestem czeladnik agencyjny. Nie wierzę że to sie dzieje. Mam najprawdziwsze praktyki w agencji reklamowej na starym mokotowie i codziennie jadę do pracy metrem. Marzyłam o tym ze trzy lata! Szkoda tylko że jestem taka biedna, a te praktyki są bezpłatne. Warszawa to miasto pokus (powiedziała posiadaczka czterech nowych rzeczy w kolorze cipkowym). Minus jest taki, że mam wygniłe oczy, a dziś nawet solidnie pulsuje mi lewa gałka. To wszystko dlatego że przedwczoraj przeczytałam na komputerze w pięć godzin (tryb: duma) doskonałą książkę o reklamie, o . Przesmakowita. Widocznie wywarła na mnie jakiś cudowny wpływ, gdyż dziś prosze ja Was, napisałam sama samiuteńka trzy reklamy radiowe które spodobały się copywriterowi z biurka obok więc NIE POGADASZ!

Poza tym kocham Warszawe. Kocham Cie, biedne miasto. Miłość ta została spotęgowana wizytą w muzeum powstania, wizytą na wystawie o odbudowie wawy i ogólnie, ogólnie. Nie wiem nic o polityce i historii i to jest żenujące, ale nie zabrania mi mieć złamanego serca z powodu krzywd ruin i ludzkich historii. Koszulin przedziurawionych kulą. Zdjęcia miałej tłustawej dziewczynki sprzedającej kwiaty na kupie gruzu. Moja mama urodziła się kilkanaście lat później. Niewiarygodne. Zamek królewski w zasadzie nie ma nawet stu lat. Niewiarygodne jak sobie to człowiek uzmysłowi. No więc kocham Cie warszawo i będzie mi smutno jak wyjade do paskudnego lublina. Miętole karte miejską.

Spotykam celebrytów, na przykład 157(cm) (tak, numer to osoba), z którą gadało mi się tak dobrze jak dawno z nikim (i teraz zagwozdka, co na to 157?), albo dziś w metrze ewe_b. Z tych mniej znanych niejaką Mariette Żukowską, starawą aktorke o twarzy psa, którą to twarz mam przed oczami a nie umiem nazwać;/, oraz Łukasza Garlickiego. Bywam w super ekstra miejscach, tak tak, bywam w nich. W planie b, w chlebie i winie, w ufo < wymienia porozumiewawcze spojrzenia z warszawiakami >. No powiem państwu że naprawde europejska i z klasą ta wasza warszawa.


Och, a o nowym jorku już nic nie pamiętam... połowa z Was widziała foty na fejsbuku. Druga połowa ma je w nosie. No ale wstawie, bo to niehonorowo bez zdjęć notke trzasnąć.






Fizycznie boli mnie serce jak na to patrze. Dlatego nie patrze, nie rozmyślam, bo bym beczała i beczała. Na co komu beczenie.













Matka Boska Flirtująca

Cóż mogę rzec. Oprócz tego że drugi tydzień mojego pobytu był także wypełniony jedzeniem, bieganiem po mieście, ale już spokojniejszy. Most brooklynski, MET, muzeum historii naturalnej, brooklyn ogólnie, lower east side z całym swoim dobrodziejstwem. Kampus Columbii (przygotowywany do wielkiej imprezy pod tytułem class of 2011 gdzie wszyscy rzucają czarnymi czapkami z kutasikiem :<), przypadkowy spacer po harlemie (i fenomen: CAŁOBOWE PRZEDSZKOLE....). I wielki finał tygodnia: ja, biegająca z drżącą brodą i łzami w oczach po mieście, 'co by tu jeszcze, gdzie jeszcze nie byłam!? ile mam czasu, o, godzina, co wybrać, strawberry fields czy może, no nie wiem, no nie wiem, zaraz wybuchnie mi głowa'. Wybrałam strawberry fields. Z kamieniem u duszy uwieszonym robie fote, zaślepiona rozpaczą nie baczę na białe fatalne adldasy, aż tu nagle...

...dzwoni telefon. Pani mówi że mój lot został odwołany. Że wracam do polski dopiero za trzy dni.

Ciekawe czy jeszcze kiedyś się tak poczuje, tak udusze ze szczęścia, tak będe biec przed siebie jak durna byle szybciej komuś o tym powiedzieć, tak chichotać w garść i parskać i mdleć z radości. A do tego mogę jeszcze dostać odszkodowanie i to niemałe, bo LOT nie raczył zaproponować hotelu, wyżywienia, lotu z przesiadkami. Należy mi się, za te potworne emocje sprzeczne targające mym wątłym ciałem!

Dusi mnie ze smutku jak przypomne sobie tegoroczną wielkanoc i gorączkowe planowanie, niedowierzanie, maślane spojrzenia rzucane na oślep bo w głowie tylko to co mnie czeka. A teraz to wszystko za mną. Czemu.

Moja ostatnia niedziela była kolejnym magicznym dniem. Niespieszne a wręcz nonszalanckie wyjście z pieknego domu w świat w którym czubki drapaczy chmur schowane są we mgle. Panie z psami ubranymi w ubrania, dzieci jedzące z rodzicami obiad w restauracjach. Codzienność i oczywistość. Prażony kokos, migdały i nerkowce chrupane pod Hotelem Plaza, bo pada. MoMA i znów przedziwne rodzaje sztuki, w postaci przekrojonej ściany domu, albo telewizora z filmem o ludziach przerzucających pustynie. Oh, pewnie, jesteśmy tutaj już któryś raz, nie musimy biegać z przewodnikiem, chodzimy machając parasolką i patrzymy na to, na co chcemy, ile chcemy. Niesamowicie jest mieć TAKIE muzeum pod nosem. Potem jedzenie w chińskiej restauracji. Pierożki z zupą w środku, jako jedna z tych rzeczy, o których marzy się i śni podczas zasypiania, gdy w brzuchu burczy a sadło sterczy. Zupa z makaronem ryżowym i wołowiną, jedzona pałeczkami. Kilka tygodni temu nie przypuszczałam że będę wiedzieć jak zjeść zupę pałeczkami. A jednak, Kasia! Łakomstwo czyni cuda! Wrzeszczące o napiwek a jednocześnie oszukujące o dolara kelnereczki nie operujące żadnym innym językiem poza własnym.

Ostatni dzień, deszcz od rana, pusty dom i ja w piżamie na cudzym krześle przy cudzym komputerze jem kanapkę z masłem orzechowym i dżemem. Jestem Meg Ryan. Kawa jest zdecydowanie za słaba, ale pobudza mózg do pisania pracy zaliczeniowej na za dwa dni. Później leniwa wyprawa do chinatown po wietnamską kanapkę bahn-mi i krótka wizyta w najfajnieszym sklepie z akcesoriami kuchennymi - sur la table. Pierwsze wyjście z domu bez aparatu i już czuje się calkowicie nowojorsko. Jadę metrem i nikt nie wie, że za dwa dni będę w lublinie. Że nie jestem stamtąd. Nikt nie jest stamtąd, wszyscy siebie napisali od nowa, zrobili nowojorskiego siebie z modeliny. Jestem białą kartą i mogę wszystko. To uczucie przeszywa mnie nieskończoną ilość razy.

I odjazd i już po wszystkim.


No i tak się kończy nowojorska historia. Wiem, słaba archiwistyka. Cóż.

Powrót był koszmarem. Siedziałam w środku środków a między mną dwie sapiące grube kobiety. Jedna z nich nazywała się (wiem, bo spojrzałam na bilet) Halina Kozibrzuch i miała przegub ręki szerszy niż złoty zegareczek. Na pewno wiecie o czym mówię. Każdy zna taką osobę. Spałam trzy godziny, a jak już sie obudziłam, to nie mogłam rozprostować karku. Obie grube baby zasneły, więc przepłukanie ust wodą stało sie marzeniem nie do spełnienia. Do końca lotu były trzy godziny. Dyskomfort milion....
A następnego dnia w nowej ślicznej sukience i kowbojskich bucikach poszłam na uczelnie ze smutkiem wyzierającym z każdego otworu ciała. Śmierdziało potem, było szaro brzydko i paskudnie, a wieczorem zobaczyłam kwintesencję młodzieży wiejskiej bawiącą się na juwenaliowym koncercie niejakiego Abradaba. W pamięci mam obraz dresa w czarnym polo, białych szeleszczacych spodenkach, białych skarpetach i białych adidasach tańczącego pijacki taniec ze swoją dziewczyną w kurteczke z dermy i za ciasnych przecieranych dzinsach..............

Co zdecydowanie polecam wybierającym się do Nowego Jorku? Trzy rzeczy.
Pierwej, telefon z tanim dostępem do internetu. Ja takiego nie mam, ale mam ipoda, który łaczy się przez wifi, jeśli gdzieś takie poczuje. Płatał jednak figle i czasem nie łączył, a czasem za wifi biegłam przez 10 ulic. Był pot i były łzy, gdy próbowałam kupić tatusiowi torbe do aparatu o którą mnie poprosił (a która i tak nie zmieściłaby się do mojej walizy) i musiałam się z nim konsultować klęcząc na podłodze w biurze FedExu. Przydaje się jako mapa, jako wyszukiwacz knajp i atrakcji, jako drogowskaz. Jako narzędzie do tweetowania, niezbędne do notowania widzianych ciekawostek. No może kiedyś będe miała trendi ajfona! Może następnym razem!
Następnie, książkę 'Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny' Kamili Sławińskiej. Dzięki niej przestałam się wstydzić tego, że nie rozumiem co do mnie mówią ludzie, mimo tego, że znam angielski. Zaczęłam ich prosić po pięć razy o powtórzenie i mieć w dupie co sobie pomyślą. Cudowne jest to uczucie, mieć w dupie co ktoś sobie pomyśli, dojrzewam do niego powoli ;)
Po trzecie - dużo pieniąszków. Dużo. Jeśli nie chcecie czuć się jak ubodzy krewni. W tym mieście jest wszystko. Warto tego wszystkiego spróbować!

Predko niczego nowego nie wydusze, bo nie mam czasu, jestem w koncu dorosła. Żeby nie było że nie uprzedzałam. A może, tak dla draki, właśnie że napisze. Los pokaże. Las pokaże (bo jutro jedziemy z marcelim na wieś wygrzać mieszczańskie kości).

Aha, jeszcze polecamTO. Nawet tym niechętnym otwieraniu linków. Nalegam, obejrzyjcie.

Z wyrazami miłości,
bzu.